Deszcz. Euro przywitał deszcz, jakby przestworza chciały za wszelką cenę ostudzić nas, obudzić rozsądek, ugasić tę przeklętą nadzieję. Nic z tego. Przed meczem z Grecją w strefie kibica taką niepohamowaną, ślepą wiarę w zwycięstwo można było przez przypadek połknąć, bo wypełniała całą przestrzeń, była widzialna, kształtna, do dotknięcia. Patrzę na tysiące ludzi, których normalnie minąłbym nieświadomie na ulicy, i czuję zadziwiającą więź. Dzielę z nimi iluzję, bo wpatruję się w ekran i całym naiwnym umysłem staram się skierować piłkę do greckiej bramki. Dzielę pragnienie, bo jest duszno, a wyczekanie w kolejce do piwa zajęłoby całą pierwszą połowę. Łamię wszelkie bariery intymności, ktoś się przeciska, ociera, odpycha. Wreszcie - rozciągam nad głową flagę i śpiewam hymn donośnie i nieczysto, i jeszcze jestem z tego dumny, bo śpiewam najlepiej jak potrafię, a że wszyscy robią to samo, hymn wraca do mnie, jakoś się we wnętrze wwierca i wywołuje gęsią skórkę. Zaczynam krzyczeć. Nie kibicuję - wydzieram się, wrzeszczę, drę. Kiedy Lewandowski trafia, skaczę jak wariat, obejmuję znajomych. Straciłem głos. Ludzie wspinają się na zadaszone wyjścia z metra, by lepiej widzieć telebim. Grecy wyrównują, a ja czuję się tak, jakby spadł na mnie fortepian. Czerwona kartka. Patrzę w oczy Szczęsnego na zbliżeniu i widzę w nich to, co czuję w sobie. Taki wielki zlepek emocji, frustracji, bezradności i wściekłości, że rzeczywistość tego nie wytrzymuje i powstaje pustka: Szczęsny nie mówi ani słowa. Zaciska zęby i znika w tunelu. Kiedy Tytoń broni karnego, cieszę się jak nigdy wcześniej w moim życiu, ze szczęścia zapominam wziąć oddech i czuję irytujący ból w brzuchu. Ani umysł, ani ciało tego nie ogarnia. Remis. Małymi kroczkami w tłumie wracamy do domu.
Drugi mecz oglądam w kinie. Atmosfera nijak nie przypomina tej ze strefy, ale za to jak na dłoni widzę, co dzieje się na boisku. Mijają co najmniej dwie minuty od szału radości, nim orientujemy się, że Polański był na spalonym i gol jest nieuznany. Harujemy w defensywie minutę, dwie, potem przechwyt, podanie - strata. I tak w kółko. Nie rozumiem, dlaczego nie utrzymujemy się przy piłce. Podanie, podanie - strata. Przechwyt - strata. Mimo to po meczu czytam statystyki i na pierwszy rzut oka wyglądają imponująco. 15 strzałów, dwa razy więcej niż Rosjanie, 9 w światło bramki. Posiadanie piłki tylko 57% do 43% na korzyść Rosjan. Może przesadzam i wcale nie było tak źle? Ale skoro było tak dobrze, to dlaczego jestem wściekły, że w ostatnich minutach nie walczymy o zwycięstwo? Dlaczego cieszymy się z 1:1 w drugim meczu, na własnym boisku? Nie wiem. Błysk Błaszczykowskiego zadowala media, zadowala fanów, zadowala i mnie. Rosja jest faworytem, remis to dobry wynik. No i Smuda zaczął robić zmiany. Choć akurat Obraniaka zmieniłbym już w pierwszej połowie. Później czytam, że w rankingu Castrol Edge po 2 meczach jest najlepszym Polakiem. Nie rozumiem statystyk.
Mecz trzeci. Na godzinę przed rozpoczęciem kolejka do strefy kibica jest potężna. Tłum stoi. Nie widzimy, że ochroniarze dwoją się i troją, a wszystko idzie tak wolno, bo ludzi są tysiące. Każdy chce tu dzisiaj być. Pojedyncze osoby obrażają ochroniarzy, ludzie tracą cierpliwość. Grupka mężczyzn się rozpycha, ludzie jak domino wpadają na siebie i cała masa faluje. Utrzymujemy równowagę. Wchodzimy 5 minut przed rozpoczęciem meczu. Jesteśmy szczęściarzami. W trakcie pierwszej połowy pada komunikat o przepełnieniu strefy i zamknięciu bram. Leje nad wrocławskim stadionem, tak jak wcześniej przed meczem Ukraina-Francja. Czy to zły omen? Nad Warszawą niebo też robi się czarne. Aura apokaliptyczna, jak na zamówienie do wydarzenia, którego ludzie tak bardzo potrzebują. Ćwierćfinał, tuż tuż, na wyciągnięcie ręki. Boenish pięknie uderza z półwoleja, z tak trudnej piłki… Cech wybija. Lewandowski do końca wypychany przez obrońcę uderza lewą nogą - niecelnie. Tylko zwycięstwo daje awans. Ilu mamy napastników? Jednego. Defensywnych pomocników? Dwóch. Co tutaj się nie zgadza? No nic, zagęścimy środek pola, wyprowadzimy szybkie ataki. Lubimy taką grę. Przerwa. Chłopak z dziewczyną niosą koleżankę, trzymając jej nogi w górze. Zemdlała. Niebo coraz ciemniejsze, wiara, tak wyraźna w meczu z Grecją, tak niewzruszona w meczu z Rosją, teraz zaczyna drgać, jakby szykowała się do ucieczki. Nie takie rzeczy w piłce się działy. Mamy 45 minut. Zaczęli. Walka w obronie, przechwyt, podanie - strata. Już to gdzieś widziałem. Przechwyt, podanie - strata. Podanie - strata. Robimy zmianę. Grosicki, jedna akcja, żółta kartka - koniec. Grecja prowadzi. Polscy piłkarze nie znają wyniku drugiego meczu, nie wiedzą, że Czesi muszą wygrać. Bramka. Czy gdyby stał Szczęsny gola by nie było? Kolejne zmiany. Mierzejewski nie przypomina siebie samego z poprzedniego meczu. Brożek… Jeden strzał. Czas nawet pod wpływem woli milionów kibiców nie chce się zatrzymać, nie chce zwolnić. Dariusz Szpakowski konstruuje najwymyślniejsze zdania, by tylko nie pozbawiać nas nadziei. Toczę walkę z samym sobą. Z tym, co widzę, z tym, co czuję, z wizją wyrównującej bramki i może decydującej, gdzieś w ostatnich sekundach… Gwizdek. „Nic się nie stało”. Tylko iluzja umarła.