Rok. Dwa dni temu, w czwartek minął rok od pierwszego przypadku Covid-19 w Polsce, a za parę dni minie rok mojej pracy na home office. Nic więc dziwnego, że mój gadżetowy nieregularnik znów zdominują sprzęty przydające się przede wszystkim podczas pracy w domu. Jeden okazał się niespodziewanie wyjątkowo przydatny, inny uratował mi atmosferę w domu, a jeszcze jeden to – cóż, coś, czego regularnie używamy, ale w nieco innej wersji. No i dziś wyjątkowo opisuję cztery gadżety.
Poly Sync 20+ – Do telco, czy do muzyki?
Telco, czy też telekonferencja. Gdyby nie wyjątkowa duża konkurencja, mogłoby to być słowo roku 2020. W naszych nieprzystosowanych do home office domach, zazwyczaj z dzieckiem/dziećmi na zdalnej szkole – znalezienie sposobu na wzięcie udziału w firmowych spotkaniu bywało dużym wyzwaniem. Gdy trafił do mnie Poly Sync 20+, najmniejsza wersja zestawu głośnomówiącego z Poly, byłem pewien, że w tych warunkach absolutnie mi się nie przyda. Cóż – lubię być tak zaskakiwany.
Zacznę od końca. Byłem pewien, że moja partnerka wyrzuci maleństwo od Poly przez okno, gdy odpalę je w drugim pokoju podczas jej konferencji, ale... nie miałem innego wyjścia. Jedne słuchawki się rozładowały, drugie miały problem z połączeniem, a akurat zaczynało się blogowe kolegium redakcyjne. No to nie ma wyjścia – wyciągam zgrabnie ukryty pod spodem kabelek, podpinam pod USB i... działa. Po prostu działa, po krótkiej chwili przeznaczonej na samoinstalację.
[KGVID]https://biuroprasowe.orange.pl/wp-content/uploads/2021/03/blog/20210125_174843.mp4[/KGVID]
I to jak działa! Wiem, że filmu powyżej nie nagrałem akurat podczas telko, ale:
- musiałbym pytać każdego ze współuczestników o zgodę
- (to chyba ciekawsze) chciałem Wam pokazać, ze Sync 20+ sprawdza się też jako domowy głośnik!
W tym drugim przypadku oczywiście trzeba go podłączyć przez bluetooth (w telefonach „dużego” USB nie uświadczymy), ale bez problemu nagłośniłby imprezkę w moim dość sporym salonie. Głos brzmi idealnie, soczyście, a co do basów, najlepiej postawić zestaw np. na blacie, by dolny głośnik, taki niby-subwoofer mógł zrobić robotę.
Dobra, ale wracając do blogowego kolegium. Spodziewałem się, że Poly zrobi konkurencję drugiemu telko, a tymczasem po wszystkim dowiedziałem się, że na drugim krańcu mieszkania... niczego nie było słychać. Za to u mnie w salonie, gdy testując działanie Poly 20+ chodziłem z maluchem na rękach po całym salonie, albo bawiliśmy się na kanapie, chowając się za poduchami – nikt nie miał zastrzeżeń, co do jakości mojego głosu.
Świetny i niedrogi jak na możliwości sprzęt. Skoro najmniejsza wersja bez problemu nagłośniła 20 m2, ciekaw jestem, jakie wyzwania musiałbym postawić przed największą?
Jabra Elite 45h – Słuchawki, jak żaba z dowcipu
Od razu spalę clou tej części. Pamiętacie ten dowcip o żabie, co to po jednej stronie lew kazał ustawić się zwierzętom mądrym, a po drugiej pięknym? A biedny skonfundowany płaz wydarł się: „No przecież się nie rozerwę!”. Takie właśnie są Jabra Elite 45h. Niby mądre, niby ładne – ale jednak żaba.
Nie zrozumcie mnie źle, nie ukrywam, że jestem fanbojem Jabry, a wychodząc z domu prędzej zapomnę kluczyków od samochodu, niż moich ukochanych Elite Active 75t. W domu, gdy chcę coś obejrzeć, odcinając się od odgłosów zewnętrznych, nie ma lepszych niż 85h. A do czego pasują 45h?
Zacznę od minusów – na pewno nie do mojej głowy. Nigdy nie miałem przekonania do słuchawek nausznych, używając dokanałowych albo wokółusznych. Ostatnią rzeczą, którą potrzebuję w takim sprzęcie jest spinanie się, czy za chwilę nie spadną mi z uszu. Nie zrozumcie mnie źle – Jabry 45h dobrze przylegają do małżowin, dźwięk nie „ucieka”, ale nie mogłem przestać skupiać się na mikroruchach pałąka, że świadomością, że muszli tak naprawdę nic nie trzyma.
Poza tym te słuchawki to po prostu lista plusów: bardzo dobra jakość dźwięku i rozmów, Asystent Google, intuicyjne rozmieszczenie przycisków sterujących, świetna (50 godzin bez ładowania jest realne), szybko ładująca się bateria, wreszcie bardzo dużo dodatkowych możliwości dzięki aplikacji Sound+. Bez problemów można je wziąć ze sobą na deszcz, bowiem są odporne na zachlapanie nie tylko fizycznie, ale również „gwarancyjnie”. Robią wrażenie dość trwałych, choć nie testowałem ich na upadki (ani na 9-miesięcznego berbecia, ale w jego przypadku głównie dlatego, że wpycha do buzi wszystko, co stanie mu na drodze :) ).
Jeśli chodzi o dźwięk i możliwości, jest świetnie, Jabra jak zwykle nie zawodzi. Bez wątpliwości uwierzę, że są najlepsze w swojej klasie. Tylko... no rozumiecie, żaba.
Brother MFC-B7715DW – Jedna strona za... 5 groszy
„Ratunku! Moja drukarka pokazuje: ‘awaria, skontaktuj się z serwisem’! Poratuj czymś małym do domu, najlepiej 4w1. Przecież home office i domowa szkoła!”. Błagalny, desperacki mail do marketingowej opiekunki marki Brother przyniósł efekt i już następnego dnia przed południem do moich drzwi zapukał uśmiech... No dobra, może nie taki uśmiechnięty, bo Brother MFC-B7715DW to dość spory, 15-kilogramowy karton.
Model, który uratował mi skórę to urządzenie wielofunkcyjne do małych biur (czyli w czasach pandemii do większości mieszkań). Na początku robi wrażenie dość sporego, jednak 41 centymetrów w największym wymiarze nie okazało się być przeszkodą w znalezieniu miejsca w skromnej wielkości szafie na styku przedpokoju i salonu. Komputer widział nową drukarkę od razu po podłączeniu, zdecydowanie jednak warto zainstalować firmowy „kombajn”, aplikację Brother iPrint&Scan, od razu do spółki ze wszystkimi niezbędnymi sterownikami.
Korzystanie na co dzień z MFC-B7715DW jest jak wystrzeliwanie pocisku Hellfire. Drukowanie – ctrl-p i jazda. Skanowanie – do podajnika albo na szkło, klik w aplikacji (można też skonfigurować wysyłanie od razu na maila) – i zrobione. Da się nawet drukować bezprzewodowo, aczkolwiek akurat skonfigurowanie tego wymaga nieco czasu i wsparcia ze strony instrukcji. Pomaga w tym duży wyświetlacz i intuicyjna, nie wymagająca kombinowania struktura menu. Nie bez znaczenia jest też fakt, że toner, wystarczający na wydrukowanie nawet 2000 stron, to koszt... 99 złotych! Dla osób przyzwyczajonych do atrakcyjnych cen urządzeń i zbijających z nóg kosztów materiałów eksploatacyjnych to wyjątkowo miła odmiana.
iPhone 12 Mini – świetny, ale...
Musiałem go sprawdzić. Trochę poczekałem, ale wiedziałem, że iPhone w wersji malutkiej musi trafić w moje ręce. I o ile na początku iPhone 12 Mini mnie oczarował, to ostatecznie... Ale o tym za chwilę.
Nie chciałem innego iPhone’a, tylko właśnie tego, by sprawdzić, jak w czasach niemal siedmiocalowych kolosów pracuje się z urządzeniem o przekątnej 5,4”. Zaskoczyłem się bardzo pozytywnie, bo (na początku) nie zobaczyłem żadnych minusów. Mimo mniejszego ekranu wszystko się na nim mieści, interfejs jest intuicyjny, nawet widżety, mimo że zgromadzoną tylko na skrajnym lewym ekranie, okazały się bardziej funkcjonalne, niż oczekiwałem. Do tego e-SIM, dzięki czemu nie musiałem kombinować z przekładaniem karty z mojego podstawowego smartfonu.
Przez chwilę się zastanawiałem, jakby tu w moim domowym biurze podłączyć kabel do ładowania 12 Mini. Problem tkwi bowiem w tym, że od strony ładowarki ma on wtyczkę USB-C, a w jedynym takim gnieździe w mojej ładowarce tkwi kabel do ładowania laptopa. Kłopot rozwiązał się sam, gdy zastanawiając się odłożyłem iPhone’a na ładowarkę indukcyjną, na co on radośnie się rozjarzył, informując mnie, że właśnie się ładuje. Inna sprawa, że ładowarka, mimo mikroskopijnej baterii 2227 mAh wcale nie jest potrzebna zanim nadejdzie wieczór.
Problemy zaczęły się jednak z czasem. Mam już 45 lat, wzrok niegdyś sokoli zaczyna jednak dawać mi znaki, że natury się nie da oszukać. Po kilku dniach, gdy zaczęła mnie w trakcie dnia boleć głowa, zorientowałem się, że z bliska litery są jednak mało ostre, a po oddaleniu na odpowiednią odległość robią się po prostu... małe :(
Nie sądziłbym, że kiedyś coś takiego przejdzie mi przez palce, ale iPhone 12 Mini to świetny telefon. Szybki, bardzo wydajny, ze świetnym (jak widać powyżej) aparatem. To nie jest duża wersja, z której wycięto to, co wpływa na jej cenę – to po prostu duża wersja z mniejszym ekranem. Ciężko mi jednak znaleźć dla niego grupę docelową. Młodsi prychną, że za mały, a dla wielu z tych, którzy dorośli do urządzeń na powrót kieszonkowych za małe okażą się literki właśnie.
A szkoda. Już zapomniałem jak to jest móc schować telefon do kieszeni dżinsów i zapomnieć, że tam jest. Jeśli Wy chcielibyście sprawdzić, jak radzi sobie Mini – albo inne iPhone’y, nie tylko z serii 12 – zajrzyjcie do naszego sklepu. Jakby co, to szeptem Wam powiem, że Mini 64GB jest w wyjątkowo dobrej cenie!
Komentarze
To ja wybieram iPhona ;p Może kiedyś, ale zawsze człowiek może zachowywać się jak Bill Gates – kocha androida a iOS ma do „zabawy” czy obsługi napisanych pod niego aplikacji ;p ;p
Odpowiedz