Dawno nie było o gadżetach, co? Zaręczam, że kolejny odcinek pokaże się dużo szybciej, bowiem na #50 mam pewien intrygujący pomysł.
A co dziś w menu? Trochę „dań”, z którymi już mieliśmy do czynienia, od tych samych „szefów kuchni”, jednak mocno innych. I jedno zupełnie nowe. To ostatnie to w ogóle rzadkość w tej serii – gadżet, który bez testów po prostu sobie kupiłem.
Xbox Series X. Skok w nadświetlną.
Zacznę od tego ostatniego. Tak jak Bartek ostatnio przyznał się, że uległ zakupowej pokusie i wzbogacił listę swoich sprzętów o PS5, tak jak - z okazji bożonarodzeniowo-urodzinowej - doszedłem do wniosku, że pora pożegnać się z sześcioletnim Xboxem One S. Następca mógł być tylko jeden - najmocniejsza obecnie konsola z Redmond!
Po miesiącu mogę powiedzieć jedno - było warto. Xbox Series X to urządzenie ze wszech miar futurystyczne. Smukłe, wysokie pudełko z twardego plastiku, z przypominającymi reaktor atomowy otworami wentylacyjnymi. Pracującego XSX'a w zasadzie nie słychać (One S szumiał jak szalony), a uruchamia się w zasadzie od razu. Do tego stopnia, że przy uruchomieniu grę, ekran dzięki funkcji Quick Resume pojawia się w zasadzie od razu. Nawet gdy nie korzystałem z konsoli przez tydzień, od razu mogłem... kontynuować grę (a nie wznowić save'a), którą katowałem tydzień wcześniej!
Daruję Wam specyfikację techniczną, nie o to w tym chodzi. Dość powiedzieć, że przystosowane do Series X FIFA 23, czy Madden NFL 24 to de facto zupełnie inne gry, niż na poprzedniku! Działające na lepszym silniku graficznym, z innym interfejsem, obrazem w 4K z odświeżaniem 120 Hz. Jeśli wyjątkowo "wkręcimy" się w grę, EA FC 24 da się pomylić z... prawdziwym meczem. Serio!
Wymiana z One S na Series X okazała się dla mojego domowej konsoli prawdziwym skokiem w nadświetlną. Bartek będzie się pewnie upierał, że PS5 lepszy ;), ale ja od X360 zostałem #TeamXbox i Xbox Series X, po wykupieniu Gamepassa, utwierdził mnie w tym przekonaniu. Jest płynnie, szybko, z wieloma możliwościami (szybki dysk SSD 1 TB pozwala zainstalować sporo gier - dzięki Światłowodowi Orange dzieje się to naprawdę szybko), sprawnie i cichutko, a opisywany 7 odcinków temu mój telewizor wreszcie może pokazać pełnię swoich możliwości.
Jabra Elite 10. O krok do ideału.
„Pchełek” od Jabry używam od sześciu lat, gdy na rynku pojawił się model 65t. Wtedy ostatecznie „zakochałem się” w dokanałówkach. Mają one chyba tyle samo fanów, co zaprzysięgłych wrogów. Ci drudzy nie wyobrażają sobie „czegoś w uchu”, ci pierwsi zaś – jak ja – potrafią zapomnieć o tym, że coś w małżowinach mają.
O jakości produktów Jabry świadczy, że z 65t wciąż korzysta mój syn, ja natomiast byłem bardzo ciekaw przeskoku z modelu Elite 7 na Elite 10. Od premiery siódemek upłynęły przeszło dwa lata, a ich następca miał być tym razem rewo- a nie tylko ewolucją.
Zacznę od tego, co mi się nie podoba. Jakiś czas temu testowałem model 85t i były to pierwsze Jabry, które niezależnie od doboru gumek robiły wrażenie jakby za chwilę miały wypaść mi z uszu. Elite 7 wsysały się w małżowinę niczym pasożyt idealny, a „dziesiątki”... Niestety, wrócił stres z 85t. W każdej testowanej opcji bałem się, że za chwilę je zgubię, mimo iż nowa forma wkładek ma być efektem skanu 62 tys. par uszu. Moich chyba tam nie było :(
Dźwiękowo są obłędne. Słuch mam - cóż - zwykły, ale zdecydowanie czuję różnicę między modelami 7 i 10. Już przy tym pierwszym nie było na co narzekać, jednak w „dziesiątkach” muzyka wydaje mi się kompletnie inna. Jakaś taka... miękka, otulająca, bardziej dźwięczna... Naturalna? Wyraźną różnicę słyszałem np. przy soundtracku z musicalu Tick, Tick, Boom. Marketingowe materiały producenta mówią o „technologii Dolby Atmos, dzięki której zawsze będziesz w centrum niesamowitego dźwięku”. Nie zwykłem łykać marketingu jak głodny pelikan ale to całkiem ciekawie oddaje mój odbiór Elite 10. To nie jest tak, że muzyka, którą słyszę, „gdzieś tam jest”. Ona jest wszędzie wokół mnie. Aczkolwiek opcja Dolby Head Tracking do mnie nie przemawia. Tak, po jej włączeniu muzyka zmienia brzmienie jeśli kręcimy głową, tak jak byśmy siedzieli na widowni. Ale brzmi to co najmniej dziwnie. Może kiedyś się przyzwyczaję.
Na koniec dwa zdania o mikrofonach. Po pierwsze z perspektywy ANC, redukcji hałasu reklamowanej jako totalnie nowa i zaawansowana. Czy jest lepsza niż w Elite 7? Tak. Czy idealna? Nie. Jednak ja jestem zdania, że idealna może być w słuchawkach over-ear. Dla mnie jest satysfakcjonująca, z potencjałem na poprawę przy aktualizacji oprogramowania. No i – last, but not least – rozmowy telefoniczne. To drugie ze słuchawek z których korzystam, gdzie od kilku miesięcy nikt nie zwrócił uwagi, że rozmawiam przez słuchawki. Każdy rozmówca twierdził, że słyszy mnie idealnie. Gdyby nie to niedopasowanie do moich uszu – byłyby idealne.
Brother MFC-L6710DW. Cielaczek biurowy
- Rosiu, po co Ci znowu taka wielka krowa? – pytali koledzy, gdy kurier wwoził do biura na testy nową drukarkę Brothera.
Oj tam zaraz krowa! „Krowy” faktycznie stały swego czasu u nas w biurze, bo ciężko inaczej nazwać drukarkę wielkości 10-letniego dziecka (i jeszcze większej wagi). Przy tych reliktach Brother MFC-L6710DW to co najwyżej cielaczek. Nieprzesadnie duży, mieszczący się na biurku, ważący po wyjęciu z pudełka niecałe 19 kg. Idealny na potrzeby niewielkiego biura.
Ja jestem raczej wielbicielem aktywności cyfrowych, dokumenty podpisuję e-dowodem osobistym i o ile w mojej opinii zapotrzebowanie na usługę druku jako taka powoli wygasa, wciąż istnieje spora grupa docelowa, która bez drukarki nie wyobraża sobie pracy. I im faktycznie MFC-L6710DW zaoszczędzi sporo. I czasu – i pieniędzy.
Zacznijmy od tego, że – jak przystało na cielaczka – drukarka jest czarno-biała. Kto widział kolorową krowę (ta reklamująca czekoladę się nie liczy)? Pytanie jak często potrzebujemy kolorowej drukarki? No właśnie. Jeśli jednak potrzebujemy wydrukować coś szybko, testowany produkt nie zawiedzie. 50 stron w ciągu minuty? 24 kartki zadrukowane po dwóch stronach(dla mnie drukarka bez trybu duplex to produkt niepełny)? Żaden problem. Skanowanie – niewiele wolniej. Ryzyko, że szybko skończą się materiały eksploatacyjne? Hmm, to zależy jak długo zajmie Wam wydrukowanie 6000 stron. Ja przez miesiąc testów nie zbliżyłem się nawet do 5% tego poziomu.
MFC-L6710DW to też – jak chyba każda „biurówka” Brothera w ostatnich czasach – bardzo duże możliwości konfiguracyjne i intuicyjny interfejs na dotykowym, kolorowym ekranie. Zastanawiałem się, czy ktoś miałby problem z podłączeniem tej drukarki do sieci biurowej (w naszej firmie drukarkę „zewnętrzną” można podłączyć tylko bezpośrednio do komputera, więc nie miałem jak przetestować). Chyba nie – możemy podpiąć kablem, przez WiFi Direct (również mobilnie), do serwera e-mailowego, po WiFi 2,4GHz i 5Ghz (ze wszystkim możliwymi zabezpieczeniami, moje serduszko bezpieczniaka jest ukontentowane).
Kurde, podobają mi się drukarki Brothera. Być może dlatego, że nie testowałem innych, tym niemniej gdyby prowadził własne biuro, gdzie taki sprzęt byłby mi potrzebny – na pewno MFC-L6710DW byłby jednym z kandydatów. Uroczy cielaczek biurowy.
Komentarze