Wielkimi krokami zbliżają się tegoroczne Oscary. W telewizji mają też premiery oscarowe filmy z wcześniejszych lat. Jednym z nich, który można teraz oglądać, a nawet powinno się, jest pewna oryginalna produkcja „Jestem najlepsza. Ja, Tonya”. Historia oparta na faktach, pokazana w niecodzienny sposób.
Z muzeum do kina
Dawniej filmy dokumentalne czy biograficzne były w stylu muzeów. Takich starych, w których trzeba chodzić w śmiesznych kapciach, w których to ekspozycje nie zmieniały się od lat i dodatkowo były tak zabezpieczane, żeby odwiedzający nie mógł niczego dotknąć. Jakby miało to grozić porażeniem prądem lub straceniem ręki. Do tego pracownicy, którzy sami wyglądali i zachowywali się jak eksponaty. Tak też kręcono niektóre filmy (nie mówię tu o przyrodniczych, które zachwycały obrazem, naturą i głosem Krystyny Czubówny). Dokumenty oraz biografie były robione według sztywnych ram, często stanowiły po prostu nudny i patetyczny portret, pochwałę danej osoby. A historia nie wychodziła poza schemat szkolnych podręczników czy lekcji muzealnych, będących wyklepaną formułką. Często też produkcja była skierowana wyłącznie dla pasjonatów danego tematu (inni mogli go nie zrozumieć lub być znużeni).
Czy tak powinno się opowiadać historię? Może właśnie sposób zaprezentowania, forma narracji sprawia, że coś łatwiej przyswajamy, zapamiętujemy, że zaczyna nas interesować. Wtedy dokument w końcu nabiera sensu i… rumieńców.
Przełamanie lodów
Tak było w przypadku filmu „Jestem najlepsza. Ja, Tonya” (w reż. Craiga Gillespie’a – twórcy wspaniałej „Miłości Larsa”, dziwnego „Postrachu nocy” i długo wyczekiwanej „Cruelli”). Biografia Toni Harding to produkcja biograficzna, stylizowana na dokument. Jest to historia amerykańskiej łyżwiarki figurowej, która w latach 90. wykonała potrójnego Axela (figura, piruet do tamtej pory niemożliwy do zrobienia). A potem oskarżono ją o zamach na swoją rywalkę, której połamano nogę tuż przed olimpiadą. Ale nie tylko o sport tu chodzi, choć on też odgrywa ważną rolę.
Film ten jest opowiedziany w fascynujący sposób. I mimo, że nie była to historia lekka, a młoda mistrzyni miała ciężkie życie (apodyktyczna rodzicielka, toksyczny mąż, przemoc w domu) to jest to pokazane z ironią, z humorem, z przymrużeniem oka. Zrobione zostało to po prostu z jajem. A matka (Allison Janney) – sarkastyczna królowa zła – jest świetna w swojej roli. Z jednej strony myślimy sobie co to za wiedźma, a z drugiej śmiejemy się z jej żartów, czy podziwiamy kunszt aktorski odtwórczyni (co ciekawe, Janney sama w rzeczywistości marzyła by być łyżwiarką figurową i trenowała ten sport, ale miała kontuzję i… została aktorką).
Śmiech przez łzy
Cały ten film jest pełen sprzeczności, paradoksów. A my – widzowie – czujemy się, jakby Tonya przez ten czas stała się nam kimś bliskim. Tak jakby przed nami usiadł nasz przyjaciel, którego życie nie rozpieszczało, ale po latach patrzy na to z dystansem i z humorem (bo co mu pozostało). Opowiada o swoich dramatach i niepowodzeniach. I choć mu współczujemy, to wspólnie śmiejemy się z tego jego pecha. Bo on nam na to pozwala i jego to już nie boli. Tak jest i w tym przypadku.
Bohaterka miała bardzo ciężkie życie, ale nigdy się nie poddawała, zawsze była waleczną lwicą, nieraz pokazującą pazury. Dlatego też nie użalamy się nad jej traumatycznymi przeżyciami, ale śmiejemy się z tych przeciwności i jej kibicujemy, by dała popalić tym, którzy zrobili jej krzywdę. By w końcu doceniono ją na lodzie. Nieważne, że ma fatalny gust do ubrań, błyskotek i mężczyzn, nieważne że nie grzeszy inteligencją, ale jest prawdziwą fighterką, która całą sobą zapracowała na ten sukces i on się jej po prostu należy.
Rzadko kiedy ogląda dokumenty, czy biografie, które mają tak wartką i wciągającą akcję. Momentami film ten przeradza się w czarną komedię kryminalną, pełną pomyłek. A jednocześnie tworzy historię bardzo klarowną – można nie mieć pojęcia o łyżwiarstwie figurowym, ale nie jest to żadną przeszkodą, czy powodem do niezrozumienia fabuły. Nie ma niedomówień, jest konkretne i jasne wprowadzenie w temat. Został też zrobiony bardzo dobry research, selekcja faktów, a także nie obawiano się humoru (choć nie jest to film prześmiewczy), czy odejścia od typowej konwencji. Poskutkowało to świetnym scenariuszem i równie dobrym filmem. Bo nie sztuką jest zrobić produkcję inspirowaną czyimś życiem, ale wybranie z tego co najlepsze - kwintesencji.
Jak mówić, by nie znudzić
W przypadku innych, słynnych filmowych biografii – np. Margaret Thatcher czy Winstona Churchilla – musiała być zachowana poprawność polityczna (przez co i trochę sztywność), nie można było pozwolić sobie na naruszenie wizerunku ikon. Tu można było poszaleć. Trochę jak w filmie „Podły, okrutny, zły”, gdzie obraz ten odchodził znacznie od innych biografii przestępców (tutaj Teda Bundy'ego). Choć mówiliśmy o bezwzględnym mordercy – wbrew temu obserwowaliśmy film lekki, łatwy i przyjemny, wręcz ciepły w odbiorze, który… miło się oglądało. Jednych mogło to szokować, a innych ujmować. I nie chodzi tu wcale o wybielanie przestępcy. W ten sposób można było zobaczyć większy kontrast – to jak pozory mogą mylić, jak przystojny, czuły mężczyzna może mieć drugą twarz. Był to też dowód na to, że nie zawsze trzeba ze śmiertelną powagą podchodzić do postaci. Złoczyńca nie musi być pokazany dosłownie - jako człowiek z obłędem w oczach. Na ekranie nie musi być też stereotypowo ani brutalnie. Można podziałać na wyobraźnię widza. Taką odwagę ja lubię, łamanie schematów, podążanie w swoim kierunku i nie obawianie się, że wszyscy robią to inaczej.
Z drugiej strony np. David Fincher (twórca genialnego thrillera „Siedem”) poległ właśnie na biografii seryjnego mordercy. „Zodiak” był filmem technicznie dobrym, ale nie ukrywajmy – strasznie długim i nudnym. Bo twórca chciał pokazać wszystko, a my musieliśmy oglądać całe śledztwo, w którym ciągle nic się nie działo. Została zachowana "muzealna" konwencja. Dokładny zapis co działo się krok po kroku. Tylko reżyserowi umknęło jedno. To, że to on dręczył tych widzów, tak jak Zodiak swoje ofiary. A może gdyby pokazać to inaczej? Nie chodzi o podkolorowanie czy przeinaczanie faktów, ale zaryzykować - spojrzeć na taki temat z kreatywnością i szaleństwem? Tak jak zrobili to twórcy "Toni".
Ja, Margot
Wracając do naszej łyżwiarki – Margot Robbie (filmowa żona „Wilka z Wall Street” oraz Romana Polańskiego vel. Rafała Zawieruchy w „Pewnego razu w… Hollywood”, a także komiksowa Harley Quinn) była tutaj bezkonkurencyjna. Charakteryzacja (delikatne oszpecenie do roli, co lubią członkowie Akademii przyznając Oscary), charakter, gracja – to najlepsza i najbardziej wyrazista jej rola. Stworzyła też świetny duet, ze swoją filmową matką – Allison Janney („Służące”, „American beauty”). Nic dziwnego, że jej rodzicielka zgarnęła Oscara za rolę drugoplanową. Cały film ma też na swoim koncie liczne nagrody i nominacje. Dla mnie był on mroźnym, prosto z lodowiska, powiewem świeżości; historią o pasji, wytrwałości, walce, ambicji, karierze i spełnianiu marzeń. Jednocześnie pod tą słodko-gorzką i zabawną otoczką krył się kobiecy dramat…
A o tym, jak potoczył się sportowy spisek, zamach, kto za nim stał i co dalej z Tonyą – musicie zobaczyć sami. To wciągająca fabuła i emocjonująca podróż w czasie. W moim wypadku z sentymentem oglądałam powrót do lat 90. i zachwycałam się też ścieżką dźwiękową. Bo w tym filmie jest wszystko dopracowane perfekt – jak pierwszy w historii potrójny Axel.
„Jestem najlepsza. Ja Tonya” niedawno miało premierę na Canal+. Tam też cały czas możecie oglądać ten film. A jeśli nie macie dostępu do tego kanału z licznymi kinowymi premierami (i sportowymi atrakcjami również) – warto zaopatrzyć się w pakiet Orange Love z telewizją. W jego skład wchodzi wiele programów, na których znajdziecie kolejne ciekawe historie oparte na faktach i dziennikarskich śledztwach. Jeśli lubicie takie klimaty, lub po Toni poczujecie niedosyt, spodobają się Wam też m.in. dokumentalne produkcje HBO (na wysokim poziomie!) np. „McMilliony” (o milionowym przekręcie ze zdrapkami z hamburgerów…) czy „Knutby: Módl się, słuchaj i zabijaj” (tajemnicza historia zabójstw, ze szwedzką sektą w tle).
Komentarze
Fiolet? ? Pomarańcze biorę w ciemno ?
Odpowiedz