Już po wszystkim. Ponad trzy tysiące kilometrów pokonane w trzy tygodnie. W tym czasie tylko dwa dni wytchnienia. Pozostał niemiłosierny ból mięśni i ogólne wycieńczenie. I pytanie, czy było warto tak się poświęcać? Na to, z uśmiechem na twarzy odpowiedziałby Alberto Contador (ciekawe, czy szampan popijany trzeci raz w stronę Paryża smakuje tak samo?), co do reszty uczestników peletonu - nie wiem.
Uśmiech na twarzy pojawił się także u dyrektora wyścigu Tour de France, Christiana Prudohomme. Jego optymizm wynikał z faktu, że na wyścigu nie wybuchła żadna afera dopingowa. To sukces, biorąc pod uwagę dzieje z ostatnich lat. Ale nie ma co wracać, do niemiłych wydarzeń. Trzeba radować się z pasjonującej i efektownej sportowej walki.
Po wczorajszym etapie, przeanalizowałem moje przyznawanie "zębatek" we wpisie Rowerem z Rotterdamu do Paryża. Wielkim objawieniem, a zarazem królem gór stał się Francuz Anthony Charteau, którego w ogóle nie brałem pod uwagę. Zresztą pewnie nie byłem samotny w tej kwestii. Być może zawiódł Mark Cavendish, ale pięć etapowych zwycięstw w pewnym stopniu wypełnia lukę. Brytyjczyk zapewne marzy o zielonej koszulce. Może za rok.
Brakowało polskiego akcentu. Sylwester Szmyd przed wyścigiem zapowiadał, że powalczy o zwycięstwo w górach. Zakończyło się na wygranej premii górskiej na przełęczy Peyresourde. Warto podkreślić, że bydgoszczanin wypełnił swoją rolę w drużynie, pomagając Romanowi Kreuzigerowi wejść do pierwszej dziesiątki w klasyfikacji generalnej.
Tegoroczny Tour de France przeszedł już do historii. Setny raz, kolarze przejeżdżali przez Pireneje. Piąta minimalna przewaga w historii zwycięzcy wyścigu na drugim kolarzem w klasyfikacji generalnej. Prawdopodobnie ostatni wyścig Lance'a Armstronga w roli kolarza...
Jeśli kogoś nudziły mozolne relacje z "Wielkiej Pętli", to zapraszam do obejrzenia trzyminutowego podsumowania wyścigu:
Już za niecały tydzień światowy peleton pomknie po polskich szosach. Czas na Tour de Pologne.