Zazwyczaj nie oglądam tenisa. Patrzenie choćby na najbardziej pasjonujące wymiany po pewnym czasie staje się po prostu nudne, więc wolę pomarnować czas w inny sposób. Na tej samej zasadzie nie lubię Formuły 1 (ileż można jeździć w kółko), zdecydowanie przedkładając ponad nią rajdy samochodowe, parę innych sportów, wywołujących we mnie zazwyczaj przeciągłe ziewnięcie też by się znalazło. Wszystko się jednak zmienia, gdy na kort/tor/parkiet/boisko (niepotrzebne skreślić) wychodzą Polacy.
Wczorajszemu meczowi Łukasza Kubota w IV rundzie Wimbledonu przyglądałem się "multimedialnie" - w godzinach pracy zerkałem na okienko wyników na żywo na stronie turnieju, w drodze do domu sprawdzałem wynik w telefonie, by decydującego piątego seta obejrzeć przed telewizorem. Dawno tak nie zaciskałem kciuków (a nawet zębów!) i nie czułem takich emocji przy występie polskiego sportowca. I mimo porażki Kubota jestem z niego piekielnie dumny. Choćby dlatego, że dzięki niemu na świecie nie mówi się o Polsce tylko w kontekście katastrof, kłótni polityków i różnych tego typu mało przyjemnych zdarzeń, nie wpływających zbyt pozytywnie na obraz naszego kraju na świecie. A teraz przynajmniej przez kilka dni na stronach sportowych światowych mediów czytamy m.in. o "Polaku grającym chwilami niczym Federer" (BBC), czy o "hiperagresywnej, godnej naśladowania grze Kubota" (Marca). Śmiem twierdzić, że meczami z Karloviciem, Monfilsem i Lopezem zrobił dla Polski więcej dobrego niż politycy przez ostatnie pół roku...
"Jeśli nie wygrywa się meczu 3:0, to przegrywa się 2:3" - co prawda to powiedzenie siatkarskie, nie tenisowe, tym niemniej od razu nasunęło mi się na myśl, gdy Kubot nie wykorzystał dwóch meczboli w trzecim secie. Ostatecznie, gdy do głosu doszło zapewne makabryczne zmęczenie (w tenisa grałem raz, pół godziny, na poziomie "dalekim od zawodowego" - nie wyobrażam sobie ponad czterogodzinnego meczu na maksymalnych obrotach!) górą było większe doświadczenie Hiszpana. Nie mam jednak wątpliwości, że kolejne emocjonujące mecze Polaka o ważne trofea czekają nas już niebawem. Kwalifikant, skazany na pożarcie góra w drugiej rundzie, nie staje o krok od wielkoszlemowego ćwierćfinału przypadkiem. Co się odwlecze to nie uciecze, a ja znów zasiądę z wypiekami na twarzy przed telewizorem.