Może i to powrót dinozaurów. Może obaj powinni już siedzieć w kapciach przed telewizorem. Może. Do mnie te argumenty jednak nie trafiają. Andrzej Gołota i Przemysław Saleta, bo o nich mowa, zasłużyli sobie na pożegnalną walkę.
Gołota to bez dwóch zdań żywa legenda polskiego boksu. Saleta nigdy nie toczył tak spektakularnych walk jak „Andrew”, ale w wadze ciężkiej też zaznaczył swoją obecność. Złośliwi powiedzą, że Saleta prawdziwy boks widział, gdy komentował walki Gołoty. Cóż, długo by można było dyskutować na ten temat. Zostawmy to.
Gdyby do ich walki doszło w 2000 r. lub 2005 r. atmosfera na trybunach i przed telewizorami osiągnęłaby temperaturę wrzenia. Teraz należy spojrzeć na ich pojedynek nieco chłodniejszym okiem. W końcu w ringu zobaczymy dwóch 45-latków. Prawie emerytów.
Miałem przyjemność obserwować z bliska jeden z treningów Gołoty. „Andrew” mimo swoich lat, zrobił na mnie spore wrażenie. Dynamika, lewa ręka, kombinacja ciosów itd. Nie zaryzykuję stwierdzenia, że wraca stary-dobry Gołota, ale 23 lutego wiele osób może przecierać oczy ze zdumienia.
Salety nie widziałem na żywo w akcji, ale na treningach na pewno bąków nie zbijał. To nie w jego stylu. Na co możemy liczyć w Ergo Arenie? Fajerwerków w ringu nie będzie, ale kawałek dobrego boksu powinniśmy zobaczyć. Ciśnienie na pewno podskoczy, bo w ringu zameldują się dwa nośne nazwiska.
Na wstępie pisałem, że obaj zasłużyli sobie na pożegnalną walkę. Dla Gołoty to może nie być ostatni pojedynek. „Andrew” zdążył już coś wspomnieć o rewanżu z Adamkiem. To mogłaby być… No dobra, nie wybiegajmy za daleko w przyszłość. Zobaczymy, co Gołota pokaże w ringu i dopiero wtedy zaczniemy spekulować, co dalej.