Chciałem jak najszybciej otworzyć wszystkie prezenty, lecz posłuchałem LeBrona Jamesa i z jednym musiałem poczekać do Bożonarodzeniowego wieczora. Dlatego wstrzymałem się. Zjadłem świąteczną kolację i wreszcie zasiadłem głęboko w fotelu włączając telewizor, wcześniej zapalając sobie światełeczka na choince.
Oczywiście, prezent jak zwykle w pięknym, telewizyjnym opakowaniu z etykietką "BIG things are coming". "Troszkę spóźnione" - pomyślałem - ale nadchodzą. Zawsze przecież panowie łapali do ręki skórzanego Spaldinga w czasie Halloween, a tu już mamy Christmas Holiday. W każdym razie, o powodzie opóźnienia nie ma co mówić. Kłótnie o jakieś kilka procent (bagatela to przełożenie na kilka milionów dolarów) -już jest "all right".
Zaczęli fruwać nad parkietem! Rzeczywiście, prezent - marzenie. Na początek powtórka finału playoff. Cwaniaczek z tego LeBrona! Już teraz wiem, dlaczego kazał czekać. Tylko, że troszkę jakoś tak asekuracyjnie to wszystko wyglądało. Przecież to pierwszy mecz, a nie finał. Mimo wszystko, w przerwach najlepsze świąteczne życzenia od tych „gwiazdorów”. Oprócz tego, niezawodne Top10 - wsadów, asyst, bloków, przechwytów plus niezawodny komentarz „Yyyessss! Yes, Ough YES!!!”- przyśpieszało czas.
Cztery kwarty minęły, chłopcy minimalnie się spocili, ja może troszkę z wrażenia (bardziej tymi wstawkami). Dobrze, w planie tego wieczora jeszcze jeden mecz. Prosto z gorącej Kaliforni, Lakers podejmowało Chicago . "Może będzie lepiej" - pomyślałem. I było. Derek Rose z numerem 1. na koszulce staje się (jest?) numerem jeden "Byków". Zresztą zobaczcie ostatnie 20 sekund z tego meczu:
Nasz jedyny polski rodzynek też już wybiegł na parkiet. Rzucał, zbierał, ale jego drużyna przegrała spotkanie też w ostatnich sekundach. Marcin, pomimo złamanego palca pokazujesz charyzmę. Tylko tak dalej!