Lepiej późno niż wcale. Te słowa idealnie pasują do postawy Mariusza Wacha, który wreszcie wziął się do roboty po dopingowej wpadce. „Wiking” wrócił do treningów i co najważniejsze - zdecydował się walczyć o swoje dobre imię. O to prosiło się już od dawna.
Dziwiła mnie dotychczasowa postawa Wacha. Polak długo zwlekał z decyzją o przebadaniu próbki B. Niby tłumaczył się dużymi kosztami, ale pachniało mi to tanią wymówką. Nie zamierzam jednak zaglądać do jego portfela, bo nie wypada przeliczać czyjejś forsy. To po pierwsze, a po drugie, dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach.
To nie zmienia jednak faktu, że Wach po nagłośnieniu sprawy o dopingu trochę przysnął. Skoro, jak sam twierdzi, niczego świadomie nie przyjmował, to powinien od razu wziąć sprawy w swoje ręce i poszukać winnych. Przecież w jego sztabie szkoleniowym nie pracowało dwieście osób tylko raptem kilkoro ludzi. Chyba, że Wach liczył na to, że ktoś przyjdzie i powie: „Mariusz, głupio wyszło, ale to ja maczałem w tym palce”. No to się przeliczył, bo winnego wciąż nie widać.
Wierzę „Wikingowi”, że świadomie nie brał dopingu. Albo inaczej, nie wierzę, że mógł być na tyle naiwny, żeby faszerować się niedozwolonymi środkami przed walką z Kliczką. To było więcej niż pewne, że sprawa wyjdzie na jaw. Przecież to nie była bójka pod osiedlowym sklepem tylko pojedynek o mistrzostwo świata. Chyba, że ja jestem naiwny...
Co dalej z karierą Wacha? Wszystko wskazuje na to, że pięściarz zaczął powoli podnosić się z kolan. Ma przed sobą sporo roboty. Niech przebada próbkę B, poszuka winnych, wyciągnie wnioski i wróci na salę treningową. „Wiking” musi przede wszystkim zdać sobie sprawę z tego, że walka o dobre imię jest teraz najważniejsza. Ważniejsza nawet od pojedynku z Kliczką. Niech się do niej lepiej przygotuje niż do konfrontacji z ukraińskim mistrzem .