Tydzień temu wydrukowałem sobie terminarz Mistrzostw Świata ręcznej. W kolorze! Dodatkowo, w kalendarzu na czerwono podkreśliłem dni, w których grają Polacy. Wyszło, że co drugi dzień wypada święto. I jeszcze na 15 minut przed każdym meczem przypomnienie w telefonie. Wczoraj w rozpisce Serbowie. Pierwszy mecz na stojąco.
Białoruś - mecz na przetarcie. Arabia Saudyjska - nasi więcej biegają na treningu. Słowenia... Wypadek przy pracy. Czas na Serbów. Wicemistrzowie Europy. Zadziory z nich. Twarde chłopy. "Będzie ciężko" - pomyślałem. Zaczęli. W obronie nie ma ruchu, ataki w żółwim tempie. "Ten klej z bocznej części butów zsunął się chyba Naszym na podeszwy i teraz tak ciężko człapią po boisku" - krzyczę do siebie przed telewizorem. Gdzie skuteczność?! - krzyczę dalej. Sąsiad chyba usłyszał. Dał znak w kaloryfer, że też ogląda. Wysyłam Mu sms'a - "Czuję w kościach, że wygrają". Darko Stanic w bramce wyprawia jakieś cuda. Chociaż nasi rzucają albo w niego albo z siłą kategorii juniorskiej. Przegrywamy. Schodzimy na przerwę. Ja szukam wody, w gardle zaschło.
Zaczęli drugą połowę. Stoję przed telewizorem, ręce rozłożone, jakbym stał w strefie z chłopakami. Coś drgnęło. Chyba klej z podeszw domyli w czasie przerwy. Biegają. Ja też energiczniej chodzę przed telewizorem. Sąsiad ruchy wykonuje nie z mniejszą energią. Dogoniliśmy. Remis. Nasi kontrują! „Wichura” broni karne, Szmal też wyjmuje najważniejsze akcje. Ostatnie minuty. Pięknie! Gramy do końca w przewadze. Siedemnaście sekund do końca. Znowu te siedemnaście, jak wtedy z Norwegią. Wenta mówił dużo czasu, Biegler mówi, "rzucamy trzy sekundy przed końcem". Czas biegnie. Dwie sekundy. "Rzucaj"! - wydzieram się. Robert na skrzydle. Rzucił. Trafił. Jak on to zmieścił? Mamy zwycięskie punkty. Sąsiad z emocji nie wytrzymał i wydarł się po ostatniej syrenie POLSKA!
Usiadłem spokojnie. Przeanalizowałem. Przecież to dopiero emocje w grupie, co będzie działo się w rundzie pucharowej? Na razie jeszcze mecz z Koreą.