;

Odpowiedzialny biznes

To co wymyśliłem ma sens, mimo, że jest trochę szalone (2)

Bartłomiej Kuczyński

24 maja 2019

To co wymyśliłem ma sens, mimo, że jest trochę szalone
2
Wiecie, że FabLab to miejsce, w którym powstają odlotowe rzeczy. Jednak ta bije rekordy niezwykłości. Obserwujemy finisz pracy nad organami z…. rur kupionych w markecie budowlanym. Przeczytajcie moją rozmowę z Piotrkiem Pobłockim, muzykiem, który je stworzył.
Skąd pomysł na takie organy?

Oj, to dość długa historia. Wszystko zaczęło się dobre kilka lat temu. Uczciwie muszę przyznać, że pomysłodawcą całego przedsięwzięcia był mój ojciec. Idea, by spróbować zbudować piszczałkę organową z rury PCW pojawiała się dość często, szczególnie podczas wizyt w marketach budowlanych. Jednak nigdy nie podchodziłem do tego na serio, bardziej na zasadzie: no kiedyś można by sprawdzić czy to zadziała.

Trochę szalona idea.

Tak. Ale przyszedł dzień, kiedy to do mojego pokoju wszedł ojciec i tajemniczo rzekł: „nie uwierzysz, chodź – posłuchaj”. Zrobił to! Zbudował malutką piszczałkę z rurki hydraulicznej. Byłem w szoku. To na prawdę brzmiało dobrze! Dalej zadziałała moja duma, przecież nie mogę być gorszy – zbudowałem kilka piszczałek. I tak dalej, i tak dalej.. aż do pełnego instrumentu. Teraz organy to w sumie 61 piszczałek o długościach od kilku centymetrów aż do 2,5 metra!

Czy udało się wystąpić z nimi publicznie?

Większość przygody i dotychczasowych sukcesów związanych z budową tego instrumentu miała miejsce w Trójmieście. Wziąłem udział w konkursie na najlepszy biznesplan w Gdyni, gdzie zająłem czwarte miejsce. Uważam to za niecodzienny sukces, zagrałem też na żywo w czasie gali finałowej. Oczywiście samych występów było więcej, kilka wystąpień w lokalnych mediach, trochę drobnych, kameralnych koncertów. Na YT można obejrzeć dość leciwe już (niestety) produkcje, które mimo wszystko całkiem nieźle oddają klimat i brzmienie instrumentu.

Jakie były dalsze losy organów?

W międzyczasie przeprowadziłem się do Warszawy, gdzie współtworzę FabLab powered by Orange. Organy czekały na swój czas, niszczejąc. Z tyłu głowy jednak cały czas tliła się myśl: a gdyby tak zrobić wszystko od początku, na porządnie? Wykorzystać sprzęt, wiedzę i technologię którą zdobyłem przez te kilka lat i zbudować instrument, który będzie jedynym, niepowtarzalnym projektem na skalę światową! Tak też się stało. W miejsce zniszczonych elementów, stworzyłem z najwyższą starannością i precyzją nowe. Do pracy zaprzągłem frezarki CNC i plotery laserowe, wiele elementów zostało wykonanych na wysokiej jakości drukarkach 3D. Chcę tworzyć instrument, który zachwyci nie tylko oryginalnością, brzmieniem ale i designem. Obecnie prace są na ostatniej prostej, pierwsze piszczałki już grają, elektronika działa i wszystko wskazuje na to, że jeszcze latem całość będzie gotowa do zaprezentowania światu. Będą to prawdziwe Organy PCW 2.0.

No dobrze, ale… PCW?

I tu właśnie tkwi sekret tego instrumentu. Od samego początku przyświecała mi idea, by zbudować instrument, który wyróżni się spośród setek tysięcy innych organów na całym świecie. Organmistrzostwo to dość konserwatywny fach. Wiele rozwiązań funkcjonuje tu od wieków. Ja trochę na przekór, do tego i przyszłych instrumentów chciałbym implementować coraz więcej współczesnych rozwiązań technologicznych. Aktualnie organy PCW nie tylko w pełni obsługują standard MIDI, potrafią też grać same, a obsługiwane się z poziomu dowolnego smartfona.

Organmistrzowie, lutnicy i inni twórcy instrumentów prześcigają się w doborze szlachetnych materiałów, a tutaj – rury z marketu budowlanego… Jak to daje efekt?

Materiał zdecydowanie pomaga w dobrym brzmieniu. Są na świecie organy, które wyposażone są w szklane, a nawet papierowe piszczałki. Czemu więc nie spróbować plastiku?

Pamiętam, jak kiedyś w pracowni w Gdyni odwiedził mnie jeden z wybitniejszych muzyków klasycznych w Polsce, świetny organista. Gdy zobaczył, co zmajstrowałem, najpierw ledwo stłumił śmiech, ale powstrzymał się od komentarza do zagrania pierwszego akordu. Potem zagrał kolejny. I jeszcze następne. Ciężko było go oderwać od instrumentu, co dla mnie było najlepszym dowodem na to, że to co wymyśliłem ma sens, mimo, że jest trochę szalone. Później wielu innych muzyków grało na tym instrumencie, każdy coś dodał od siebie, co finalnie pozwoli mi stworzyć możliwie jak najlepszy produkt.

Jak działają Twoje organy i czym różnią się od klasycznego instrumentu?

Zasada działania u podstaw nie różni się bardzo od innych organów piszczałkowych. Przede wszystkim dmuchawa. To ona napełnia instrument powietrzem, które jest źródłem dźwięku. Powietrze to, przechodząc przez urządzenia stabilizujące ciśnienie, dostaje się do skrzyń, na których ustawione są piszczałki. To tak zwane wiatrownice. W nich zamontowane są elektromagnesy – urządzenia, które pod wpływem prądu otwierają się lub zamykają, umożliwiając wylot powietrza z wiatrownicy do konkretnej piszczałki. Cała magia tkwi jednak w elektronice sterującej pracą elektromagnesów. Dzięki wielu mikroprocesorom możliwe jest podłączenie do instrumentu dowolnej klawiatury MIDI, za pomocą której możemy od razu zacząć grać. Organy generują także swoją stronę internetową. Możemy z niej sterować całym instrumentem – od jego włączenia, przez wybór odpowiedniej kombinacji brzmieniowej aż po automatyczne odtwarzanie muzyki. Nie trzeba nawet instalować żadnej dodatkowej apki.

Co wydaje Ci się największą innowacją?

W sumie ta ostatnia funkcja, czyli odtwarzanie muzyki podoba mi się najbardziej. Chciałbym, aby organy te dawały radość z obcowania z muzyką nie tylko tym, którzy mają się za pan brat z klawiaturą muzyczną. Wystarczy wybrać interesujący nas utwór, a organy same zagrają dla nas dokładnie to, na co mamy ochotę.

Jakieś plany na rozwój?

Pomysły na nowe rozwiązania pojawiają mi się właściwie na każdym kroku, jednak na razie chcę doprowadzić instrument do gotowej formy. Dopiero później przyjdzie czas na kolejne eksperymenty i modyfikacje. Z doświadczenia wiem, że każda, nawet z pozoru najprostsza rzecz, wymaga wielu dni, czasem nawet miesięcy pracy.
Gotowy instrument planuję wystawić na sprzedaż, aby pozyskane w ten sposób środki przeznaczyć na dalsze prace nad rozwojem innowacji w budownictwie organowym.

Czy można zobaczyć je osobiście?

Oczywiście! Trzeba jednak mieć na uwadze, że instrument cały czas powstaje, a jego finalna forma gotowa będzie w okolicach wakacji. To wtedy będzie można w pełni cieszyć się jego brzmieniem. Wszystkich zainteresowanych tematem zapraszam serdecznie do pracowni FabLab powered by Orange w Warszawie, przy ulicy Twardej 14/16, gdzie organy powstają i nabierają kształtów.

Dziękuję! Powodzenia w doprowadzeniu dzieła do końca 🙂
Udostępnij: To co wymyśliłem ma sens, mimo, że jest trochę szalone
podaj nick
komentarz jest wymagany
Please prove you are human by selecting the Star. wybierz ikonę
proszę zaznaczyć zgodę

Komentarze

  • komentarz
    tata 23:40 24-05-2019
    Niewiarygodne, super sprawa! Trzymam kciuki za powodzenie projektu :)
    Odpowiedz
  • komentarz
    pablo_ck 00:19 25-05-2019
    Pomysł mega. Osobiście lubię muzykę organową, czekamy na finalny produkt. Osobiście źyczę samych sukcesów :)
    Odpowiedz

;

Bezpieczeństwo

Ludzie i sprzęt to nie wszystko (2)

Michał Rosiak

23 maja 2019

Ludzie i sprzęt to nie wszystko
2

Znacie wzorzec hollywoodzkiego „hakiera”? Zazwyczaj to koleś (no chyba, że Lisbeth Salander) w brudnej powyciąganej bluzie, obłożony pudełkami z pizzą, włamujący się z szybkością zawodowej maszynistki i równie błyskawicznie „uciekający” wirtualną autostradą z danymi ofiary. Cóż – statystyki (np. Verizon Data Breach Investigation Report) wskazują, że jest, hmmm, „nieco” inaczej. O ile samo włamanie to najczęściej kwestia minut (choć zdarzają się też dni), to eksfiltracja danych potrafi trwać tygodniami, zaś wykrycie włamania to najczęście kwestia miesięcy, lub… lat!

Reklama nieco złośliwa

Przypomniałem sobie tematykę z leadu, gdy trafiłem na informację o włamaniu na stronę dla subskrybentów magazynu Forbes, gdzie przestępcy zainstalowali złośliwy kod, wykradający dane kart płatniczych. Wystarczyło – w sposób znany rzecz jasna wyłącznie przestępcom – wrzucić tam mały kawałek JavaScriptu, który dyskretnie przesyłał dane kart płatniczych do osób innych, niż planowali to ich właściciele. Niby nic takiego – dobra, specjalnie przesadzam, to dalekie od „nic takiego”, szczególnie dla subskrybentów Forbesa – ale nie to jest w całej historii najważniejsze.

Otóż badacz cyberbezpieczeństwa Troy Mursch wykrył infekcję malwarem Magecart na stronie gazety ok. 4 w nocy czasu uniwersalnego (UTC),

zaś witryna służąca dokonywaniu płatności zniknęła z sieci… 10 godzin później. Co działo się przez ten czas? Cóż – Mursch pisał na każdy dostępny w sieci adres e-mail wydawcy, na security@forbes.com który okazał się nie istnieć, nawet pisał do właściciela domeny. Efekt? Następnego dnia wciąż czekał na jakąkolwiek odpowiedź, informacje, czy podziękowania. Badacze podejrzewają, że Forbes padł ofiarą włamania do jednej z sieci, serwujących reklamy na stronach, a w tej sytuacji liczba potencjalnych ofiar może być naprawdę duża (choć oczywiście oficjalnie nikt nie mówi o faktycznych wyciekach).

Wszystko musi współgrać

Wnioski? Dla nas jako dla zwykłych internautów w zasadzie tylko smutne. Wielkość i renoma firmy, której powierzamy nasze wrażliwe dane nie musi w żaden sposób korelować z ich bezpieczeństwem. Co więcej, nawet poszczególne elementy cyberbezpieczniackiej układanki działają najlepiej, gdy są ze sobą połączone (to trochę jak komputer, który trzeba włączyć do sieci 🙂 ). Na co wyszkoleni ludzie, gdy nie mają wsparcia w systemach bezpieczeństwa? Na co wypasione systemy, gdy ich monity są ignorowane (historia zna takie przypadki nie tylko w cyber…)? Na co ludzie i systemy, gdy po godzinach pracy nie ma kto odebrać zgłoszenia? Bezdyskusjnie, gdy to wszystko współgra, przestępcom jest znacznie trudniej, a klienci mogą czuć się przynajmniej nieco spokojniejsi.

Udostępnij: Ludzie i sprzęt to nie wszystko
podaj nick
komentarz jest wymagany
Please prove you are human by selecting the Flag. wybierz ikonę
proszę zaznaczyć zgodę

Komentarze

  • komentarz
    Adam 15:47 23-05-2019
    A co z usługami na telefonach Huawei? Kiedy zablokujecie?
    Odpowiedz
    • komentarz
      pablo_ck 16:46 23-05-2019
      Wierzysz że ktoś by chciał Ciebie lub mnie szpiegować??
      Odpowiedz

;

Urządzenia

Moje odkrycie: słuchawki Galaxy Buds (4)

Marta Krajewska

22 maja 2019

Moje odkrycie: słuchawki Galaxy Buds
4

Muszę wam się do czegoś przyznać: nie lubię słuchawek dousznych. Po doświadczeniach ze słuchawkami różnych marek, które wypadały z uszu, były twarde, niedopasowane, miały wiecznie splątany kabel i były najogólniej mówiąc, niezbyt niewygodne w użyciu, zdecydowałam, że w grę wchodzą tylko słuchawki nauszne, i to bezprzewodowe. Przez długi czas trzymałam się tego postanowienia, aż parę tygodni temu zaczęłam test zegarka Samsung Galaxy Watch, który działa optymalnie w zestawie z bezprzewodowymi słuchawkami tej samej marki, Galaxy Buds. Już po paru dniach musiałam zweryfikować swoje przekonanie. I było to naprawdę przyjemne zaskoczenie, przede wszystkim dlatego, że…

Galaxy Buds to także mikrofon

To urządzenie ma wbudowany także mikrofon (a nawet dwa). I to jest najważniejsza przewaga bezprzewodowych słuchawek Samsunga nad innymi tego rodzaju urządzeniami. Po sparowaniu Budsów ze smartfonem, lub smartwachem możecie rozmawiać przez nie podczas jazdy rowerem, samochodem, czy w każdej innej sytuacji, gdy potrzebujecie mieć wolne ręce. To genialne i proste rozwiązanie, które nie unieruchamia przynajmniej jednej ręki – na trzymanie słuchawki przy uchu, czy podtrzymywanie mikrofonu na kablu (w przewodowych słuchawkach). Co ważne, jakość zbieranego dźwięku jest bardzo dobra – jak twierdzi producent to zasługa adaptacyjnej technologii podwójnego mikrofonu, która rozpoznaje otoczenie i przełącza się pomiędzy wewnętrznym a zewnętrznym mikrofonem.

Wreszcie słuchawki, które pasują do uszu

Słuchawki bezprzewodowe mają to do siebie, ze bywają niewygodne, źle dopasowane do uszu, albo po prostu wypadają podczas ruchu. I tutaj kolejne zaskoczenie: Galaxy Buds pasują do uszu, nie uwierają, a co najważniejsze – nie przemieszczają się podczas ruchu. Testowałam je podczas ćwiczeń na siłowni, jazdy samochodem, rowerem i spaceru z moim psem (a Mania lubi zaskoczyć mnie niespodziewaną szarżą w kierunku gołębi i innych stworzeń na potkanych na swej drodze :-)) i za każdym razem zostawały w uchu. W zestawie są dostępne trzy rozmiary nakładek: S, M i L, więc można je jeszcze dokładniej dopasować do indywidualnych potrzeb.

Parowanie trwa kilka sekund

Wystarczy uruchomić Bluetooth w smartfonie, smartwatchu, czy laptopie i otworzyć w pobliżu etui ze słuchawkami. Urządzenie wykrywa je w pobliżu i szybko łączy się ze słuchawkami, co sygnalizuje zielona dioda w etui. Co ważne, po zakończeniu korzystania, wystarczy wyłączyć Bluetooth i następuję automatycznie rozparowanie, bez konieczności przeklikiwania ustawień. Dzięki temu Budsy są uniwersalne i wygodne w użyciu.

Są małe, ale nie zgubią się w torebce

Słuchawki są małe – ważą 6 gramów są umieszczone w poręcznym etui, które jest jednocześnie stacją ładującą – można podpiąć je do ładowania kablem USB, dostępnym w zestawie, lub naładować bezprzewodowo – np. od telefonu, który ma funkcję dzielenia się energią. Etui ma także drugą zaletę – dzięki niemu słuchawki nie zgubią się w torebce, ani w kieszeni, nie zgubimy też pojedynczej słuchawki.

Mają dotykowe sterowanie

Słuchając muzyki z telefonu, np. na siłowni, można odłożyć telefon (pamiętając o zasięgu Bluetooth, 10 metrów) i sterować odtwarzaniem bezpośrednio ze słuchawek. Pojedyncze tapnięcie w słuchawkę wciska pauzę, podwójne stuknięcie w prawą- przewija jeden utwór do przodu, a w lewą – jeden utwór do tyłu na playliście; przytrzymanie prawej słuchawki powoduje zwiększenie głośności, lewej – zmniejszenie.

Jednak najważniejsze w Budsach jest to, że skutecznie odcinają od otaczającego świata, co sprawdziłam w biurze (praca w openspace ma wiele zalet, ale czasem potrzebne jest odcięcie się od otaczających bodźców ;-)).

Wyszła mi laurka, ale jest zupełnie szczera, bo ten produkt po prostu mnie do siebie przekonał – designem, dbałością o komfort użytkownika i wysoką jakością dźwięku. Pewnym minusem jest cena – w oficjalnym sklepie producenta to 649 zł. W Orange możecie je mieć  za 1 zł w zestawie z Samsungiem Galaxy A20e, przy wyborze Planu Mobilnego 55. Rata za urządzenie wynosi 40 zł/mc, przy zawarciu umowy na 24 miesiące. Szczegóły oferty: Samsung Galaxy A20e+ słuchawki Galaxy Buds.

A jeśli jesteście ciekawi, jak słuchawki spisywały się w zestawie z Galaxy Watchem, zobaczcie moją video recenzję.

Udostępnij: Moje odkrycie: słuchawki Galaxy Buds
podaj nick
komentarz jest wymagany
Please prove you are human by selecting the Flag. wybierz ikonę
proszę zaznaczyć zgodę

Komentarze

  • komentarz
    pablo_ck 21:30 22-05-2019
    Samsung naprawdę produkuje super sprzęty - i nie tylko te mobilne. Ciekawe jak Huawei poradzi sobie z obostrzeniami, które wprowadziły USA? Pożyjemy zobaczymy.
    Odpowiedz
    • komentarz
      Marta Cieślak-Krajewska 11:01 27-05-2019
      hej, co sprzętów marki Samsung - ostatnio testowałam dwa urządzenia tej marki, zegarek Galaxy Watch i słuchawki Galaxy Buds i oba były strzałami w dziesiątkę.
      Odpowiedz
  • komentarz
    Astis 18:18 03-07-2019
    Kupiłem, przetestowałem i utrzymuje WSZYSTKO co Kasiula tu napisała :) Jestem BARDZO zadowolony z nich. Wreszcie coś dla mnie xD
    Odpowiedz
    • komentarz
      Astis 11:05 04-07-2019
      Przepraszam, Bo napisałem Kasia xd, a nie Marta ... ,; ) Marto wybacz ... bo co dopiero czytałem artykuł Kasi. Brawo za bardzo dobrą recenzję, z którą zgadzam się w 100% ;)
      Odpowiedz

Dodano do koszyka.

zamknij
informacje o cookies - Na naszej stronie stosujemy pliki cookies. Korzystanie z orange.pl bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza,
że pliki cookies będą zamieszczane w Twoim urządzeniu. dowiedz się więcej