Niektóre przeżycia muszą swoje przeleżeć w umyśle, by można było zamienić je na słowa. Oto refleksje po weekendzie, któremu towarzyszył mecz z Ukrainą i Półmaraton Warszawski. Oba wydarzenia połączył most, który w ciągu trzech dni nie zawalił się pod naciskiem ludzkich łez. Tych cierpkich i tych radosnych. A miał do tego prawo.
Most. Most, a na nim tłum wściekłych ludzi, przemarzniętych, wyciszonych. Słychać tylko stukot butów, spokojne rozmowy. Wszyscy idą w nieproporcjonalnie szybkim tempie. Wiele osób po prostu biegnie. Mróz przedziera się przez najgrubsze swetry, żądli najprecyzyjniej utkane skarpety. Kurtka sprawdza się najwyżej kilka minut, bo zimno znajduje szczeliny, przelewa się górą, aż w końcu napiera z taką siłą, że zaporę zupełnie obala. Bronisz się, ruszasz, skaczesz, tańczysz, wiercisz. I nic. Tak było. Teraz, po przetrwaniu tego wszystkiego, po prostu idziesz niezrozumiałą siłą woli. Ze ściśniętym gardłem. Z niedowierzaniem. Most nie chce się skończyć. Musi z pokorą słuchać ciszy. Jeden do trzech. Zadaję sobie pytanie, czy kiedykolwiek zmarzłem bardziej. Kompletnie nieświadomy tego, że dwa dni później moje ciało doświadczy zimna dwukrotnie brutalniejszego.
Ten sam most, który był świadkiem wielkiego upokorzenia, który musiał unieść ściśnięte masy żalu i pytań bez odpowiedzi, teraz drga z radości. Dziesięć tysięcy ludzi. Wielu ubranych od stóp do głów, choć znajdują się śmiałkowie w krótkich spodenkach i bez czapki. Jednym z wolontariuszy jest chłopiec, który sięga mi do kolan. Bierze ode mnie plecak i spory worek, układa w rządku, systemem jakimś. Wioska dla biegaczy przypomina trochę scenę ze strategicznej gry komputerowej. Namioty porozstawiane w szeregu pełnią wszystkie ważne funkcje - poją, przechowują, informują. Niestety, nie gwarantują ciepła.
Półmaraton w miesiąc
Pamiętam dzień, gdy siedziałem przed telewizorem w czymś tam i bez sensu. Jakiś kanał dwudziestoczterogodzinny donosił o rzeczach nieważnych, których absolutnie nie chciałem pamiętać. Ale wtedy to przemknęła przez ekran informacja o półmaratonie. Miesiąc został, się uparłem i wybiegłem z domu. Dlatego tylko dobiec chciałem, bez walki o czas i bez ścigania, co zwykłem robić, zresztą zupełnie nieroztropnie, na krótszych dystansach.
Zatrzymuję się, choć jeszcze nie zacząłem biec. Tak jak Polacy z Ukrainą - stracili bramkę, choć jeszcze nie zaczęli grać. Moja grupa po dwóch metrach obija się o mur kolejnych uczestników. Ruszamy z obu stron jezdni na moście - to jeszcze nie nasza kolej. Teraz start właściwy, z uśmiechem. To już nie jest niekończący się most, lecz most szczęśliwości. Kibice, transparenty, wspierający nas wolontariusze. – Panie Zbyszku, niech Pan biegnie! – krzyczy jeden z nich, bo Pan Zbyszek ma pod numerem imię. Tysiące ludzi, tak różnych, gdyby oceniać ich z zewnątrz, a jednak identycznych w swoim uporze. Kucyki wystają z otworów w czapkach kobiet, oddechy słychać nierównomierne o każdym znanym tonie. Jedni gonią Kenijczyków, inni biją rekordy życiowe.
Polacy śpią, my marzniemy, a ja próbuję odczytać myśli Fornalika nie z twarzy - tej nie widzę - lecz z włosów na głowie. Stoi na krawędzi strefy dla trenera, ale jego głowa nic nie wyraża. Czy głowa trenera na dwudziestostopniowym mrozie przy wyniku 0:2 nie powinna czegoś wyrażać? Tak, to moje myśli. Zgłupiałem z zimna. – Cicho tam! – mówi podniesionym głosem, bo nawet nie krzyczy, starszy pan na trybunach. Mówi tak w kierunku sektora Ukraińców, maleńkiego, a jednego zagłuszającego Narodowy. Później, gdy część ludzi wychodzi, ten sam mężczyzna krzyczy: - Ludzie, co z Was za kibice?! A oni zwyczajnie poszli sobie.
Trasa wiedzie przez Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, ludzie przystają, spontanicznie podnoszą na duchu, choć pojęcia nie mają, kim jesteś. Robią zdjęcia. Nieudolnie próbują przejść na drugą stronę ulicy w tłumie. Jest ten facet, ubrany w głowę łosia czy jelenia, który wali w bęben i śpiewa coś, podskakując infantylnie. Ileż on dodał energii! Biegniesz i uśmiechasz się do świata. To jest atmosfera, którą chcesz wdychać. Nawet, gdy jesteś źle ubrany, gdy spocona bluzka przykleja się do ciała, żeby je oziębić i zadać pytanie, czy nie warto było jednak zmienić kanału.
Moja Ukraina
Warto, dla każdego uśmiechu wzdłuż trasy było warto. Po horyzont biegną ludzie. Odwracam się - nie widzę końca tego tłumu. Ależ to musi robić wrażenie z lotu ptaka. Taka chmara przeszczęśliwych wariatów. Zespół rozłożony na skrzyżowaniu, jakieś transparenty w oddali. Kolorowo. Zimno i pięknie. Nie biało. Na 15 kilometrze spotykam moją Ukrainę. To mój podbieg pod Alpe Cermis - Belwederska. Niektórzy pokonują ten odcinek drepcząc, ja zwalniam jedynie, pochylając się nieświadomie, czym utrudniam sobie oddychanie. Się udało. Ktoś krzyczy, że teraz będzie już tylko z górki. Jakoś tego nie odczuwam.
Wracam na most, biegnąc w kierunku przeciwnym do tego, w którym szedłem pospiesznie, roztrząsając w myślach porażkę z Ukrainą. Pewnie, mina z początku biegu - szeroki uśmiech - zmieniła mi się w nieco skwaszoną. Ale nie ma już w sercu żalu, nie ma goryczy i niedowierzania. Jest ból, ale inny taki, ciało krzyczy ze zmęczenia, a jednocześnie z radości śpiewa. Ten stukot finiszującego tłumu jest inny. Wszystkie łzy, które dwa dni wcześniej most gromadził mimowolnie, parują gdzieś. Nadmuchiwana konstrukcja przy mecie. Wpadam, ciasno, zakorkowało się, przez cały bieg zimno można było przetrwać, ale co teraz? Nie ma się stąd jak wydostać, wieje, szpile zimna maltretują ciało. Cierpliwość, w takim momencie, po dużym wysiłku, wzniecić niełatwo. Owijam się folią - chroni mnie od wiatru tak, jak chroniłby przed deszczem zamknięty parasol. Uczucie bezsilności, bo ogrodzenie sprawia, że nie możesz się stąd wydostać. Dobiegłem do mety, tak jak bym strzelił kontaktową bramkę, ale teraz już wiem, że nic nie zależy ode mnie. Być może przesadzę, bo zimno logikę zabiło, ale 10 minut w tej kolejce tkwiłem.
Przemarznięty widzę uśmiechniętą wolontariuszkę, zakłada mi na szyję medal. Taki sam dostał każdy z 10 tysięcy uczestników. Na mecie jestem siedem tysięcy „któryś”. Marnie? Miliony zostały w domu.
Most, który słyszy prawdę
Kiedy kompletnie nieświadomie, mechanicznie, instynktownie przebieram się pod foliowym namiotem, przypominam sobie przerwę w meczu na Narodowym, gdy ludzie przyklejali się do kaloryferów w łazienkach, aby tylko ukraść trochę ciepła na drugą połowę. Już w kurtce będąc, dygoczę w kolejce po gorącą herbatę. A most wciąż na to wszystko patrzy. Musiał udźwignąć rozczarowanie ponad 40 tysięcy ludzi, teraz powiew natchnienia dostał od 10 tysięcy biegaczy. Bilans jest więc ujemny.
Pobiegnijcie tam jeszcze dzisiaj i pomóżcie mu to wynagrodzić.