Stęskniliście się za tekstem o gadżetach? Właśnie zdałem sobie sprawę, że dawno nie było, a faktycznie miałem w rękach parę rzeczy wartych opisania. Dzisiaj więc najpierw – w dość niestandardowy sposób – posłuchamy muzyki, potem pooglądamy telewizję (też na urządzeniu dość specyficznym). A na koniec – cóż, nie mogłoby zabraknąć smartfona :)
Trekz Air – Słuchawki, do których nie potrzeba uszu
Na pomysł słuchawek AfterShokz Trekz Air wpadł na przełomie XVII i XIX wieku... Ludwig van Beethoven. Brzmi szaleńczo, ale to genialny kompozytor, radząc sobie z objawami głuchoty, jako pierwszy używał przewodnictwa kostnego. Trzymał w zębach kawałek metalu, który przewodził muzykę bezpośrednio do jego czaszki. Technologia w zasadzie się nie zmieniła, ale czasy tak, więc słuchanie muzyki bez użyciu uszu jest na szczęście znacznie wygodniejsze :)
Trekz Air ważą zaledwie 30 gramów, a biorąc pod uwagę, że nie wkładamy ich do uszu, łatwo zapomnieć, że w ogóle je mamy! Pozycjonowane są jako słuchawki dla sportowców, z czym nie sposób się nie zgodzić. Ja np. jadąc na rowerze nie słuchałem muzyki, bojąc się, że nie usłyszę np. klaksonu samochodu. Jeśli np. biegamy wieczorami w słabo oświetlonej okolicy, to właśnie zmysł słuchu może nas ostrzec przed zagrożeniem.
Jak to działa? W zasadzie idealnie. Jeśli odpowiednio ustawimy głośność, nie odetniemy się od tego, co dzieje się wokół, jednocześnie słuchając muzyki. Sam dźwięk po części słychać również z otworów w słuchawkach. Tego, iż kluczem są drgania przetworników dotykających kości, dowodzi fakt, iż przy zatkaniu uszu... wszystko słychać nieporównywalnie głośniej i wyraźniej! Co więcej, zamiast zakładać Trekz Air nad uszami możemy równie dobrze przytknąć je do... czoła :) Oczywiście możemy przez nie również rozmawiać, a jakość dźwięku z dwóch mikrofonów moi rozmówcy oceniali najlepiej ze wszystkich dotychczas używanych przeze mnie bezprzewodowych słuchawek.
O wyjątkowo wysokiej jakości oczywiście nie ma mowy, ale to nigdy nie miał być sprzęt audiofilski. Ja od Trekz Air oczekiwałem dobrej jakości muzyki, nie odcięcia od otoczenia, wygody noszenia (bez ryzyka, że spadną podczas aktywności fizycznej) i odporności na pot, czy deszcz. I dokładnie to dostałem.
Ferguson FBOX ATV – Prawie jak Shield, ale lepszy
Urządzenia FBOX od znanej od lat głównie z satelitarnych tunerów polskiej marki Ferguson testuję od pierwszego modelu. Gdy jakiś czas temu w moje ręce trafił model ATV (to było już jakiś czas temu, przyznaję, że trochę się u mnie przeleżał) od samego podłączenia zobaczyłem jak olbrzymią zmianę przeszła seria FBOX. Od urządzenia, które działało z trudem, ale nie było dlań alternatywy (wtedy Smart TV były rzadkością) do sprzętu, który działa tak, że mógłby zawstydzić wiele telewizorów.
Kluczowa zmiana w porównaniu do poprzednich modeli to fakt, że ATV nie korzysta z klasycznego Androida, lecz z systemu Android TV. Różnica jest kosmiczna. W połączeniu z 64-bitowym procesorem dedykowanym do obsługi multimediów i szybką pamięcią DDR4 daje „user experience” na poziomie systemu wbudowanego w telewizor. Systemu, który obsłuży każdą treść, włącznie z coraz popularniejszymi i częściej spotykanymi produkcjami w jakości 4K i w trybie HDR, a także dźwięk Dolby Atmos 9.1.2 (słabsze oczywiście też ;) ). Nie ma mowy o „krztuszeniu” się i przycinaniu. W sporej części pomaga w tym też charakterystyczny „kafelkowy” interfejs Android TV. Ekran telewizora z podłączonym FBOXem ATV przypomina mocno Nvidia Shield i... wcale nie „do złudzenia”. Przy próbie połączenia z urządzeniami zewnętrznymi ATV przedstawia się bowiem właśnie jako „Shield” :) Sprzęt współpracuje oczywiście z dyskami zewnętrznymi. Dzięki gniazdu USB 3.0 bez problemu radzi sobie nawet z plikami wielkości kilku gigabajtów.
O ile większości użytkowników wystarczy to, co powyżej, warto zaznaczyć, że na FBOXie ATV obok Android TV możemy równolegle uruchomić... Linuxa. Po co? Choćby po to, by uruchomić na nim aplikację wyszukującą filmy, która je pobierze, serwer Plex uruchomiony na tym małym urządzonku wrzuci plik do konkretnego katalogu, a oprogramowanie klienckie pod Android TV – zindeksuje, pokaże i pozwoli na jego streamowanie. Kosmos. Oczywiście nie musimy ograniczać się do kwestii multimedialnych, również dobrze na podpiętym do FBOXa ATV dysku, czy włożonej doń karcie SD możemy hostować Wordpressa, czy postawić serwer FTP.
No i – last, but not least – mówimy o sprzęcie, zgrabnym, małym, nowocześnie – a wręcz futurystycznie – wyglądającym, w kolorze idealnej czerni, którego nie wstyd postawić w salonie.
LG G7 Thinq – Po prostu... jest
„Na grzyba komu ten notch!?” – taka była moja pierwsza myśl, gdy wziąłem do ręki najnowszego flagowca LG. Moda na wycięcia na górze ekranu wciąż mnie zadziwia, ale nie ukrywam, że począwszy w zasadzie od G3 „ci drudzy” (choćby pod względem sprzedaży) Koreańczycy mają u mnie duży kredyt zaufania. Aparaty z najlepszym światłem, pierwsza (nieudana) próba z telefonem modułowym, wreszcie drugi, szerokokątny obiektyw, czy profesjonalny Quad DAC – LG zawsze próbowało „macać” rynek czymś nowym i intrygującym.
Jakby tak przemyśleć powyższe to chyba G7 Thinq jest... najspokojniejszym modelem LG od lat. Bryła bardzo podobna do G6, ponownie drugi szeroki (acz z mniejszym kątem) obiektyw, ponownie świetny przetwornik muzyczny, nawet to „Thinq” z nazwy było już choćby w V30. G7 Thinq to w zasadzie jego wielu poprzedników zebranych w jeden telefon, którego mimo, iż jest bardziej ewo- niż rewolucją nie oddawałem przez ponad dwa miesiące. W nim po prostu wszystko jest na swoim miejscu. Idealnie leży w ręku, mimo zmniejszenia kąta drugiego obiektywu pozwala na zmieszczenie na zdjęciu znacznie więcej, a po podłączeniu przewodowych słuchawek (głośnik niestety tylko mono :(, choć całkiem niezły) jakość dźwięku wyrywa z butów. Zawarte w nazwie „Thinq” – jeśli nie zapomnimy go włączyć – po chwili namysłu automatycznie ustawia nam parametry aparatu przy robieniu fotografii i faktycznie miałem wrażenie, że wtedy fotki wyglądały ładniej.
G7 Thinq to pierwszy telefon z dedykowanym przyciskiem do wirtualnego Asystenta Google. Nie asystenta w ogóle (właściciele koreańskiej konkurencji coś o tym wiedzą), tylko tego od producenta systemu, który niebawem będzie mówił po polsku. W zasadzie już mówi i – hmmm, powiedzmy, że w tym zakresie „doszły mnie wieści” – wychodzi mu to nadspodziewanie dobrze. W takiej sytuacji używanie bocznego przycisku w celu wywołania „nasłuchu” jest intuicyjne i znacząca ułatwia korzystanie z Asystenta.
Gdybyście mnie poprosili o wymienienie trzech cech, które powodują, że tak przypadł mi do gustu LG G7 Thinq, chyba nie dałbym rady ich wymienić. On po prostu... jest, zgrał się ze mną idealnie i z żalem go oddawałem. Jeśli sami chcecie sprawdzić, w czym tkwi magia G7 Thinq, znajdziecie go w naszym sklepie.
Komentarze
Spoko reklama.
OdpowiedzSpoko reklama.
Odpowiedz