W zasadzie mógłbym poczekać, aż dostanę jakiś ciekawy trzeci gadżet do testów, ale od poprzedniego odcinka minęły prawie dwa miesiące, a przy okazji kończą się wakacje. Ergo – nie ma na co czekać. Tym bardziej, że fajne rzeczy są :)
Samsung Galaxy S6 Edge+ – Nadmuchany ale wciąż znakomity
Przyznam się Wam szczerze, że zastanawiałem się – w sumie do tej pory się zastanawiam – czy i jak opisać ten mocno specyficzny telefon. Ale w sumie nie przypominam sobie bym szerzej opisywał „mniejszą” (jasne, 5,1 cala…) wersję, więc czemu by nie?
Jeśli macie wrażenie, że „Plus” to zwykły Edge, tylko nieco nadmuchany, to... macie rację. Bez trudu jestem sobie w stanie jednak wyobrazić ludzi, którym te 0,6 cala więcej na pewno się przyda. Choćby mnie :) – gdy przyjdzie mokra jesień znów przerzucę się z roweru na komunikację miejską, a im większy ekran, tym lepiej ogląda się seriale. No i możliwość dzielenia ekranu na dwie aplikacje, która na niemal 6 cala faktycznie się przydaje.
A akurat jeśli chodzi o ekran, to mimo iż mamy do czynienia z rozdzielczością QHD na większym ekranie, konia z rzędem temu, kto zobaczy realną różnicę między 577 i 518 ppi. Jest genialnie i tyle. Charakterystyczne brzegi wywoływały ochy i achy moich znajomych szczególnie w przypadku zdjęć, które – nie da się ukryć – zagięte wyglądają wyjątkowo ładnie.
W porównaniu do zwykłego Edge pojawiła się nowa możliwość wykorzystania bocznego paska – oprócz najczęściej używanych kontaktów możemy przypiąć doń także 5 najbardziej przydatnych aplikacji. Mnie ta funkcja przydawała się przede wszystkim do Google Authenticatora, którego mogłem otworzyć nie wychodząc z aplikacji, która akurat wymagała dwuskładnikowego uwierzytelnienia. Z aplikacji to tak naprawdę... w ogóle nie trzeba wychodzić, bowiem w „Plusie” mamy do dyspozycji aż 4 GB RAMu. Tego telefonu nie da się zajechać. 75% pamięci zajętej? No i co z tego, zostało jeszcze giga :) A reszta? Reszta to to samo co zwykły świetny SGS 6 Edge.
Jakby co, to już możecie się zapisywać na S6 Edge+. Zajrzyjcie tutaj.
Bose Soundlink Mini II – Lepsze od znakomitego
Testując cztery miesiące temu pierwszą iterację małego głośnika Bose byłem pod olbrzymim wrażeniem. Urządzenie ważące niecałe 70 dkg przez miesiąc pełniło w moim domu rolę... kina domowego (inna sprawa, że wymagań nie mam zbyt wielkich, audiofilem nigdy nie byłem). Jak można sprawić, by coś świetnego było jeszcze lepsze?
O wyglądzie nie ma co pisać, bo nie zmieniło się nic. Z zewnątrz sprzęt wygląda praktycznie tak samo, sporo jednak zmieniło się w środku. Choćby w kwestii wytrzymałości baterii – nie używałem drugiego „miniaka” zbyt często, ale po tygodniu (obejrzałem z żoną bodaj 3 filmy, trochę telewizji, dzieci oglądały bajki), głośnik... działała dalej, a „pani automat” napomknęła tylko, że baterii zostało jeszcze 20 procent.
Mini II może się też przydać „mobilnym biznesmenom”, którzy potrzebują często przeprowadzać telekonferencje, ale nie są w stanie powiedzieć, czy będą akurat w zasięgu odpowiednich urządzeń, a rozmowa przy użyciu trybu głośnomówiącego telefonu często pozostawia wiele do życzenia. „Dwójka” (nareszcie!) pozwala również na to – tym razem nie rozłączamy się automatycznie podczas przychodzącej rozmowy, a jakość dźwięku...
No cóż, jakość dźwięku nie straciła ani trochę. Słuchając muzyki jesteśmy w stanie tym mikruskiem nagłośnić spore mieszkanie, a w przypadku rozmowy telefonicznej jakość dźwięku w obie strony to absolutna żyleta. Zasięg w moim mieszkaniu w bloku to wciąż ok. półtora pokoju – jeśli odejdziemy z telefonem dalej muzyka ma prawo zacząć przerywać. Bose Soundlink Mini II pamięta do 8 ostatnio urządzeń sparowanych przez Bluetooth, a na raz można go połączyć z dwoma – wtedy np. gdy żona będzie oglądać na telefonie film, a zadzwoni nasz telefon, głośnik sam się przełączy. Wygodne.