Jeszcze tylko cztery odcinki i będziemy świętować pół setki. Pierwszy raz pisałem o gadżetach niemal 9 lat temu, opisując tablet, głośnik i androidową przystawkę do telewizora. Planowałem „50” zamknąć w tym roku, zobaczymy czy się uda.
A póki co pora na kilka słów o trzech nowych gadżetach. Jeden to sprzęt jakiego na tych łamach jeszcze nie było, a dzięki jego testowi dowiecie się, co czasami robię w wolnym czasie.
Motorola Edge 40 Pro. Flagowiec, a taki niepozorny
Lubię Motorole. Nawet bardzo. To telefony, które nie krzyczą z daleka: „Jestem topowy!”. Są skromne i gustowne. Mimo tego, wystarczy wziąć je w rękę, obejrzeć, chwilę pokorzystać – i już wiesz, że tu wszystko jest idealnie na swoim miejscu.
Jakoś tak wszystkie Motki wydają mi się zwiewne i smukłe. Tymczasem rozmiarowo Edge 40 Pro różni się na milimetry od używanego przeze mnie obecnie Xiaomi 13 Pro. To wrażenie wydaje się brać z relatywnie małej, jak na dzisiejsze czasy, wyspy z aparatami. Inne flagowce czasami wyglądają jak telefony przyklejonymi do aparatów, tymczasem Motorole? Każda wygląda tak samo! I to nie jest krytyka.
No i niekoniecznie tak samo działa! Edge 40 Pro to 12 GB RAM i Snapdragon 8 Gen 2. Sprzęt nie do zajechania. Dołóżmy do tego piękny ekran OLED z odświeżaniem 165 Hz, głośniki stereo Dolby Atmos i piękne, delikatnie mieniące się szkło na pleckach. Na wyspie z aparatami: dwa oczka po 50 Mpix (f/1.8 + ultraszerokie 114˚) i 12 Mpix telefoto z podwójnym zoomem optycznym. Jak wychodzą zdjęcia? W dzień świetne, w nocy... cóż, różnie. No ale akurat jeśli chodzi o aparaty, to producenci mają ze mną dobrze. Ja zdjęcia dzielę na bardzo ładne, ładne, „takie se” i brzydkie. Motorola Edge 40 Pro robi ładne, a w dzień bardzo ładne.
Dodajmy do tego nieprzesadnie dużą (4600 mAh), ale bardzo dobrze zoptymalizowaną baterię, którą od 0 do 100% naładujemy w niewiele ponad 20 minut (ładowarka 125W jest w zestawie), czystego Androida (i obietnicę trzech dużych aktualizacji + dodatkowego roku łatek bezpieczeństwa), no i Ready For, czyli możliwość stworzenia z telefonu komputera (przy tak wydajnym sprzęcie ma to duży sens). I mamy kolejnego kandydata do wyboru, gdy szukamy flagowca w sensownej cenie. Osiołkowi w żłoby dano?
Logitech Blue Yeti. Profesjonalny sprzęt w domowym zaciszu
W życiu bym nie pomyślał, że przyda mi się... mikrofon. O słuchawkach, kamerach, różnych innych gadżetach czytaliście u mnie nie raz. Ale mikrofon? No ale kiedy dostajesz ofertę skomentowania z domowego zacisza meczu Panthers Wrocław w rozgrywkach European League of Football, nie odmawiasz. I o ile nie była to moja pierwsza (było tego przez lata sporo) robota przed mikrofonem, do tej pory robiłem to w telewizyjnym studiu! Czasy się zmieniły, technika poprawiła, można pracować z domu. Orange Światłowód sprawia, że nawet wydawca zazdrości mi prędkości sieci, brakuje tylko porządnego mikrofonu.
Totalnie nie znam się na takich gadżetach. Mikrofon zawsze miałem gotowy w „dziupli”. No ale teraz dziupla była w domu, a Blue Yeti realizator poradził mi jako najlepszy mikrofon w dobrej cenie. A skoro tak się złożyło, że akurat miałem możliwość dostać go do testów – bingo! Pierwsze wrażenie? Ależ on jest wielki! 20 cm długości (30 z podstawą), obwód taki, że nawet moja wielka łapa się na nim nie zaciśnie… No i już na pierwszy rzut oka uczucie obcowania ze sprzętem Profesjonalnym przez Duże Pe. Stylizowany na stare studyjne mikrofony wygląda po prostu bardzo ładnie. Na dodatek jest ciężki – nie ma mowy o tym, byśmy mieli wrażenia korzystania z zabawki.
W tym przypadku wyjątkowo przeczytałem w instrukcję, co okazało się być piekielnie ważne. Z czterech trybów zbierania dźwięku wybrałem kardioidalny, skupiający się na przestrzeni przed mikrofonem. Fajna jest opcja ‘dwukierunkowy’, idealna dla siedzących naprzeciw siebie podcasterów. Zorientowałem się też, że mogę regulować czułość mikrofonu, a gdybym musiał kichnąć, nie muszę szukać przycisku na komentatorskiej konsoli, bo „mute” jest na obudowie mikrofonu. Do Blue Yeti możemy też podłączyć słuchawki, ale w tym przypadku wybrałem dźwięk bezpośrednio z komputera.
Na bieżąco zwrotna w słuchawkach brzmiała dobrze, a gdy po transmisji na żywo uruchomiłem powtórkę – jeszcze lepiej. Żyleta, żadnych przegłosów, żadnych szumów z mieszkania ani z zewnątrz, tylko czysty, idealnie wpasowujący się w mecz głos. Zdarzało mi się też używać Blue Yeti podczas firmowych telekonferencji i choć mam wrażenie, że przede wszystkim robił wrażenie swoim wyglądem :), na jakość dźwięku nikt nie narzekał. W sumie nic dziwnego – produkowany od 2009 Blue Yeti jest niezmiennie najlepiej sprzedającym się mikrofonem USB na świecie, z którego chętnie korzystają twórcy wideo, podcasterzy, a nawet muzycy.
Jabra Evolve2 Buds. Gdziekolwiek jesteś - słychać tylko Ciebie
Jabra, moja . To nie (krypto)reklama - to fakt, którego nie ukrywam od zawsze. A w zasadzie od momentu, gdy trafiły pierwsze bodaj dokanałowe słuchawki Duńczyków, model Elite 65t. Od tamtej pory o słuchawkach Jabry mówię jako o moich ulubionych gadżetach, gdy idzie o muzykę, czy wszelkie wideo oglądane "w biegu", a w moich uszach lądują ich kolejne modele.
No to pora na pierwsze dokanałowe Jabry, które łatwo da się odróżnić od pozostałych modeli. Po nazwie - bo to... nie seria Elite, tylko Evolve, znana do tej pory z nausznych słuchawek z pałąkiem. Po pudełku - bo jest wyższe, niż w moich Elite 7 Pro i wyraźnie szersze. Szersze, bowiem między słuchawkami musi się zmieścić dongle, pozwalający na błyskawiczne podłączenie ich do komputera.
Co daje nowy sposób podłączenia? Błyskawiczne parowanie (choć, gwoli prawdy, ja musiałem sparować odbiornik ze słuchawki w aplikacji na PC Jabra Connect, mimo iż powinny być połączone fabrycznie). Dużo lepszy zasięg. Connect 5t, które testowałem w styczniu, radziły sobie bez problemy na naszym małym open space. Z Evolve2 Buds mogłem bez problemu wyjść przez stalowe drzwi i nawet 15 metrów dalej, w starym budynku o grubych ścianach, słyszalność ewentualnie malała ze świetnej do dobrej. Szybka kawa podczas telco? Żaden problem!
Dongle pomaga też w dobrej współpracy przy użyciu platform UC. Mnie trafiły się słuchawki z certyfikacją Teams i po wpięciu odbiornika do USB pracowały idealnie (jednak nie lubiły się ze stacją dokującą!). "Biurowość" Evolve2 Buds widać jednak przede wszystkim, gdy to Ty mówisz. Przy moich codziennych Jabrach zdarzało mi się słyszeć: "Powtórz, bo źle słychać!". Nie tutaj. Nie wiem, jak zrobili to w Jabrze, ale gdzie bym nie był, w jak głośnej okolicy, rozmówca słyszy tylko mnie.
Do tego dodajmy jeszcze funkcje znane z dotychczasowych "pchełek" Duńczyków, jak malutki rozmiar i idealne dopasowanie do uszu, ANC (z funkcją Hear Through, pozwalającą jednym kliknięciem "włączyć świat" naokoło) i ładowanie indukcyjne, z dołączoną do zestawu dyskretną ładowarką. No i cenę... To najdroższe douszne słuchawki jakie widziałem. Ale za te pieniądze dostajemy świetny sprzęt do pracy (i relaksu!) gdziekolwiek nam się zamarzy.