Tworzenie zdań z literek przeze mnie, na tym blogu rozpoczęło się drugiego kwietnia. Celowo ominąłem pierwszy dzień miesiąca - prima aprilis. Oczywiście, monsunowego szału nie było, ale pojawił się wpis o monunach, fryzurze i dresie. Lecz nie o mojej fryzurze, która jest przeciętna i nie o moim dresie, w którym nie chodzę. Choć w tym debiucie popełniłem kardynalny błąd. Nie przedstawiłem się Czytelnikom. Ktoś zadałby pytanie: złość, emocje czy brak kultury? A to była taktyka i pewność, że Czytelnik pozna mnie przez łączenie liter i zamiłowania do sportu. Mimo różnych myśli, początek nie był taką straszną jazdą po bruku.
Kolejne ciepłe miesiące to obserwacja siatkarskiej drużyny będącej europejską iSkrą i wielkiej światowej piłki na trawie w południowej Afryce. Były wielkie emocje, były nerwowe sytuacje, były dyskusję, była radość, były łzy i ten najbardziej słyszalny włoski lament.
Nadszedł upalny lipiec, a ja chciałem napisać ponad trzy tysiące kilometrów literowych linijek, jadąc z Rotterdamu do Paryża. To był intensywny czas, a marzenie o wielkim wyścigu trwało we mnie nieprzerwanie. Wszystko odbywało się jak w dobrym filmie. Na planie pozostało dwóch aktorów. Tekst układał się w ugodowe szepty. Sceneria: 90 sekund na dachu wyścigu gdzieś w zaciszu stacji narciarskiej. Oczywiście, wszystko zakończyło się glorią na paryskich ulicach.
W relacjach tego nie pokażą, a na początku sierpnia między Sochaczewem a Warszawą muzyka Fryderyka Chopina przenikała peleton. Z bliska w oczach tych zawodników widziałem wyraźne słowa "to ja, kolarz".
Podczas złotej jesieni polska kopana była dla mnie wielkim egzaminem pokory i cierpliwości. Rzecz jasna przy takich piłkarskich spotkaniach piwo - też rozumiem. Czasem jedno nie wystarczało. Chwała losowi, że za Oceanem autorem był nowojorski wiart podczas US Open. Oglądanie tenisa w wydaniu kobiet ukajało.
Przyszedł czas na pierwszą sportową spowiedź. Zadawałem sobie pytanie Czy porażki uczą? Nie wiem, ale według mnie... ta separacja była nieunikniona. Z tego miejsca jeszcze raz dziękuję Panie Landis.
Zawiało listopadowym chłodem. Mimo wszystko widziałem ludzi sportu, którzy mieli rozpiętą kurtkę i rozwiązany szalik. Pierwsze mrozy i opady śniegu rozpoczęły sportowe, skandynawskie podboje. Zimowa "noc polarna" trwa, choć dni już z minuty na minutę stają się dłuższe.
Pozostało mi na koniec roku, uczynić rzecz, którą pominąłem w pierwszym wpisie. Otóż, powiedzieć Czytelnikom zwykłe "cześć", mam na imię Bartosz i jestem fanatykiem sportu. I oby tylko "Rach ciach, ciach" w przyszłym roku powstawały teksty. Tu, na tym blogu.