Dzisiaj w Warszawie jest chłodnawo, ale momentami pojawia się słońce i daje nadzieję, że w końcu przyjdzie prawdziwa wiosna. To tylko kwestia czasu, a na drzewach zobaczymy zielone liście i spadnie majowy deszcz – od którego jak wiadomo wszystko i wszystkim szybciej szybciej rośnie. A potem wakacje, lato – chyba czas już coś zaplanować?
Bo takie mamy czasy. Planowania, zaklepywania, starannego wybierania i rozrysowanego co do szczegółu odpoczynku. Spontan jest dobry dla ludzi niedojrzałych. - A więc pierwsze dwa tygodnie lipca ja z dziećmi nad morze, potem dojedzie na tydzień mąż, potem oboje wrócimy – a dzieci przejmie babcia. Potem Zenuś na kolonie, a Cecylka na obóz konny! A potem znowu na dwa tygodnie do drugiej babci na wieś - tak zapewne wyglądają myśli wielu rozsądnych pań domu.
Nie mam zamiaru podśmiewać się z osób robiących plany wakacyjne, bo to nieładnie. Powinnam im zazdrościć zapobiegliwości i pragmatyzmu. Tymczasem nie zazdroszczę. I grzesznie myślę, że czasy mojego dzieciństwa, czasy wielkiej improwizacji były słitaśne jak dzisiejsze focie z rąsi.
Wsiadało się z tobołami do PKS i jechało 15 godzin nad morze. Domek, który dorośli rezerwowali (listownie!) okazywał się chatką na kurzej łapce z wystającymi ze ściany długimi gwoździami. Ciepła woda do mycia była rarytasem, ale za to kilka metrów za lasem był cudowny Bałtyk! Plaża, zero nachalnych sprzedawców lodów, pstrągów i baloników, fantastyczny piach i świadomość dwóch tygodni laby.
Ale czasem trzeba było zadzwonić. Jak się jechało na kolonie to do mamy, a jak z ciocią – to dla odmiany do mamy. Co się więc robiło w miejscowości, w której były na przykład 22 chaty wszystkiego? Ano szło się do sołtysa.
U sołtysa był telefon. ZIELONY. Z tarczą i starannie wymalowanym na jej środku numerem do włodarza wsi.
Dzwoniło się na centralę. Sołtysowa znała numer. Zawsze. Letniaki z Warszawy - nie dziwota, trzeba być obeznanym.
Zamawiało się Warszawę. Numer mamy. Celowało, żeby była w domu. Tak circa, ale…
Ale polegało na tym, że telefonistka z centrali nie była w stanie powiedzieć, o której połączy rozmowę.
No to się prosiło, żeby jak najszybciej. Telefonistka się denerwowała od razu, że to nie jest takie proste, bo są wakacje i to mogą być nawet trzy godziny.
Nie były, nigdy.
Maksymalnie dwie. A to był czas na posiedzenie przed domem sołtysa, napicie się świeżego mleka, pomoc sołtysowej w zwołaniu kur (skąd dziecko z miasta wiedziało, jak pozbierać kury do kupy?), poznanie miejscowych zwyczajów picia alkoholu („tatuś nie dawał spróbować panience wina?”), leżeniu na ławce ze słomką w ustach, wyskoczeniu na chwilę po lody do GS-u… Ręce pełne roboty!
W końcu w ebonitowej słuchawce słyszało się głos stęsknionej matki i można było w kilka minut opowiedzieć na sto pytań: jak się bawisz? Zdrowa jesteś? Nie zimno Ci? Kąpiesz się w czepku? Obowiązkowy kontakt odfajkowany, można było już iść z powrotem na plażę.
Tamte czasy nie wrócą, a bycie w kontakcie jest czymś absolutnie fantastycznym.
PS. Wakacji nie planuję. Bo po co? Wsiądę do pociągu byle jakiego, sprawdzę w sieci godzinę dojazdu, sprawdzę hotel w mieście na końcowej stacji i jeśli nie byłoby w mieście co robić to ja po prostu sobie wypożyczę coś na VOD w Orange.