„Cóż to będzie za mecz!” - przeczuwam, że ani Loew, ani Klinsmann nie myślą o remisie. Niemcy kontra USA - będzie się działo! Coś się jednak nie zgadza - opieram się o szwedzką kanapę, a jednak czuję, jakby to był stary kaloryfer. Chipsy jakieś suche, z coli ulotnił się gaz. W mieszkaniu nagle robi się chłodno, po chwili zimno, a za ścianą słyszę jakieś krzyki. Po chwili – cała seria huków - jakby ktoś bezlitośnie próbował wielkim młotem rozwalić ścianę nośną. Za oknem wiatr zastyga, za chwilę deszcz stłamsi wszystko co wydała ziemia. Wiewiórki uciekają w popłochu, psy wyją, koty się drą, a ja czuję, jakby ściany mieszkania powoli zacieśniały się sunąc w moim kierunku. Ciało dygocze, w głowie iskrzy się przenikliwy dźwięk.
Nieco otumaniony, skulony pod kocem, dostrzegam za oknem płonące drzewa, do mieszkania wdziera się dym. Resztkami sił zrzucam z siebie koc – choć zrzucam to za mocne słowo, raczej posuwistym, slowmotionowym ruchem odzieram się z koca - padam na podłogę i czołgając się niezdarnie jak Di Caprio w „Wilku z Wall Street” docieram do stolika. Wyciągam się tak niezdarnie, jak niemowlak, dłoń w końcu opada na blat, zaczynają płonąć okna, kruszy się sufit, pęka podłoga, krople potu wtłaczają się do oczu, kiedy opuszek palca ostatnim tchnieniem opada na przycisku pilota.
Wyłączyłem dźwięk komentarza.
Wzeszło słońce, ptaki zaczęły śpiewać, poczułem zapach szarlotki. Wszystkie te sensacje były jedynie wytworem mojego umysłu, konsekwencją meczowego komentarza. I tak, w tej cudownej ciszy, mecz obejrzałem do końca.
P.S. Polecam tę metodę podczas fazy pucharowej. Dla przypomnienia zestaw par:
- Brazylia – Chile
- Kolumbia – Urugwaj
- Holandia – Meksyk
- Kostaryka – Grecja
- Francja – Nigeria
- Niemcy – Algieria
- Argentyna – Szwajcaria
- Belgia – USA