Gdy niedawno jeden z ministrów zasugerował, że zmiana domen witryn byłych obozów zagłady na terenie Polski z .pl na .eu wpłynie na to, że nie będą już nazywane „polskimi”, wystarczyły niecałe 2 godziny, by owe domeny zniknęły z wolnego rynku. Trochę to śmieszne, trochę smutne, ale – co istotne z naszego punktu widzenia – może się również okazać groźne.
Można oczywiście pokpiwać z faktu, że minister nie pomyślał, że najpierw domeny warto by było kupić, a dopiero potem o tym poinformować. Z drugiej strony nie od każdego możemy wydawać świadomości istnienia cyber-squattingu, czyli „podbierania” domen w celu ich późniejszego odsprzedania z zyskiem. A gdzie wspominany na początku element ryzyka? W osobie nabywcy, a w zasadzie w jego zamiarach. O ile poprzez usługę whois możemy się zazwyczaj dowiedzieć, kto został właścicielem domeny, nie wiemy jednak, czy faktycznie chce na nich tylko zarobić? Równie dobrze może stworzyć witrynę do złudzenia przypominającą tę oficjalną, z drobną „promocją” w postaci złośliwego oprogramowania. Taki „prezent” przy wejściu na stronę momentalnie szuka niezałatanych luk bezpieczeństwa w przeglądarce, a gdy tylko je znajdzie, instaluje na naszym komputerze złośliwe oprogramowanie. Interakcja użytkownika, jeśli już wszedł na zainfekowaną stronę, nie jest potrzebna!
Co zatem zrobić, by uniknąć zarażenia? Przede wszystkim uważać, gdzie wchodzimy. Poza tym – co powtarzamy na blogu do znudzenia, a jak wynika z badań, wcale nie jest takie oczywiste – na bieżąco uaktualniać oprogramowanie antywirusowe i domowego firewalla. O instalacji nie wspomnę, bo przecież każdy świadomy internauta od nich zaczyna instalowanie oprogramowania na komputerze.