Rok temu pisałem o pewnym paradoksie siatkarskiego turnieju, gdzie rozstawienia jak i cała drabinka była oczywista chyba tylko dla gospodarzy. Wówczas chwaliłem postawę polskich siatkarzy za chęć walki z każdym rywalem, brak kalkulacji poza jedyną, bardzo klarowną. Trzeba wszystko wygrać, aby zdobyć mistrzowski tytuł. Wystarczył rok i taktyka(?) diametralnie się zmieniła.
Nikt w swoich komentarzach nie ukrywa, a także nie przebiera w słowach za postawę Polaków chociażby w meczu ze Słowacją. Osobiście nie jestem za żadną kalkulacją, ale oczywiście podświadomie zawsze dochodzi ta myśl sukcesu. To jest brutalne, bo to taki sukces stworzony po trupach do celu. Nie ma co się oszukiwać, Czecho-Słowacka przeprawa w Karlowych Warach jest ścieżką jaką można było sobie wymarzyć, aby osiągnąć sukces w dość łatwy sposób. Warunek - trzeba tę szansę wykorzystać.
System turniejowy jest mocno zastanawiający. Zupełnie niezrozumiały jak czeski film i kolejny raz zmuszający do kombinowania. Pod uwagę warto wziąć reprezentację Bułgarii, która wygrywała, a ścieżka do sukcesu teoretycznie trudniejsza, bo gdzieś po drodze czeka Rosja, na którą jakoś nikt nie chce na nich trafić.
Ciekawy jestem rezultatów tych kalkulacji. Do ugrania spora stawka. Medal mistrzostw Europy, ewentualny bezpośredni awans na igrzyska olimpijskie w Londynie. Jeśli w niedziele polska reprezentacja odniesie sukces w Wiedniu to nikt tego cwaniactwa raczej nie będzie wytykał. Ciekawe, co w przeciwnym wypadku?