41 lat, 20 lat w wyczynowym sporcie, niezliczona ilość rekordów i innych wartych odnotowania osiągnięć. Brett Favre to ewenement nie tylko na skalę futbolowej (tej od jajowatej piłki) National Football League, ale też całego światowego sportu. Dziś ostatecznie zakończył karierę. Jak dla mnie, o rok za późno.
- Dzieci kobiet, które zaszły w ciążę, gdy grał pierwszy mecz w NFL, są już prawie pełnoletnie – żartowali mówiąc o legendarnym rozgrywającym analitycy stacji NFL Network. Mnie, gdy myślę o Favrze, przypomina się stary dowcip, gdy naukowcom udaje się obudzić wykopaną przez archeologów mumię, a ta ich pyta: „Favre to jeszcze gra?”.
Zagrał 297 meczów z rzędu w pierwszym składzie, wychodząc na boisko nawet dzień po śmierci ojca, kiedy zaliczył najlepsze chyba spotkanie w karierze. Wracał na boisko po wstrząsie mózgu (potem o tym nie pamiętając), jedenastokrotnie został wybrany do Meczu Gwiazd, zaś trzy razy najwartościowszym graczem ligi. A to zaledwie odrobina z tego co osiągnął.
Z drugiej jednak strony nie wiedział „kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Po sezonie 2007 i siedemnastu (sic!) latach w Green Bay Packers, ze łzami w oczach oświadczył, że czas porzucić ukochany sport i skończyć karierę. Pół roku później grał w New York Jets. Po sezonie znów się żegnał, by później przejść do Minnesota Vikings, znienawidzonych przez kibiców Packers. I gdy wszyscy postawili na nim krzyżyk, w wieku 40 lat zagrał najlepszy sezon w karierze, bijąc wiele własnych, ustanowionych wcześniej rekordów. Zabrakło tylko kropki nad i, gdy kontrowersyjne decyzje sędziów odebrały Wikingom szansę gry w wielkim finale, Superbowl. Przed obecnym sezonem nikt już nie wierzył jego łzom – i słusznie, bo znów wrócił, mówiąc iż marzy o Superbowl. I to był ten „jeden most za daleko”. W kończącym się sezonie był cieniem siebie – grał katastrofalnie, a rywale bezlitośnie go poniewierali, co skończyło się m.in. złamaniem kostki, poważną kontuzją rzucającego ramienia i wreszcie wykluczającym do końca sezonu wstrząsem mózgu.
A mnie było Favre’a po prostu po ludzku szkoda. Nie widziałem w nim już cyborga z ubiegłego niesamowitego w jego wykonaniu sezonu, a jedynie biednego, co mecz regularnie niszczonego przez doprowadzających jego organizm do kresu wytrzymałości rywali (niektórzy spokojnie mogliby mówić do niego „tato”), starszego - jak na wyczynowy sport oczywiście - pana. Jasne, sir Stanley Matthews grał do „pięćdziesiątki”, trzeba jednak pamiętać, że futbol amerykański wymaga znacznie większej wytrzymałości, niż ten europejski… Dziś jednak Favre oficjalnie złożył w centrali ligi NFL dokumenty o przejściu na emeryturę. Kolejnego powrotu nie może już być. Wielka szkoda, że wracając na ten sezon zamiast „wśród tandety lśnić jak diament” na koniec swojej kariery sam trącił tandetą. Ale o wspaniałej historii tego sportu, tworzonej przez jedną z jego największych legend, na pewno będę pamiętał.