Oferta

48 godzin z Honor Magic5 Lite

2 czerwca 2023

48 godzin z Honor Magic5 Lite

Choć o flagowych smartfonach mówi się najgłośniej, rokrocznie w podsumowaniach sprzedaży to telefony ze średniej, a nawet nieco niższej półki absolutnie dominują. Po 2 dniach spędzonych z Honor Magic5 Lite nie zdziwię się, jeśli przedstawiciel wracającej na nasz rynek marki wbije się do czołówki.

Skąd dominacja tańszych telefonów? Powodów jest co najmniej kilka, a dwa z nich najbardziej oczywiste: cena niższa znacząco od flagowców i wydajność/możliwości niższe… znacznie mniej. Znam ludzi, którzy bez topowego smartfona nie wyobrażają sobie egzystencji. Ale za każdym razem, gdy trafia do mnie sprzęt taki, jaki Honor Magic5 Lite, zdaję sobie sprawę, że za cenę naprawdę niewielkich kompromisów bez problemu poradziłbym sobie, korzystając z takiego urządzenia.

Lekki jak piórko

Pudełko dość spore, plastikowe, w środku wyłącznie kabel do ładowania. Nowy Honor ładuje się prądem do 40W, nie ma więc specjalnych wymagań, jeśli chodzi o ładowarki. Pierwsze wrażenie? Jaki on jest lekki! Od pewnego czasu na co dzień korzystam z Xiaomi 13 Pro i 35 gramów różnicy (Honor Magic5 Lite waży zaledwie 175 g) naprawdę czuć. Do tego, przy niemal bliźniaczych rozmiarach obu terminali, w przypadku Honora mam wrażenie, jakbym trzymał w ręku zabawkę. To nie problem, ale potrzebowałem chwili, by się do tego przyzwyczaić.

Skąd taka różnica? Łatwo się domyślić – obudowa jest po prostu plastikowa. Zrobiona jest jednak na tyle dobrze, że materiał czuć dopiero, gdy weźmiemy telefon w rękę. Mieniące się plecki – ja miałem w kolorze Emerald Green sprawiają, że terminal wyróżnia się w zalewie podobnych urządzeń. A poza tym nie palcuje się i nie jest ponadstandardowo śliski. Dla mnie spoko.

Amoled? #lubięto

Kompromisów na szczęście nie ma w przypadku ekranu. Amoled z odświeżaniem 120 Hz w tanim telefonie? W to mi gra… czy raczej w to mi oglądaj! Pewnie znalazłoby się parę osób, w których sama świadomość gęstości 395 pikseli na cal sprawiłaby, że „widzieliby pikselozę”. Bez przesady 🙂 Ale faktycznie Full HD to dolna granica przyzwoitości. Czytając materiały producenta zauważyłem zwrot: „Jasność 800 nitów”. Co to oznacza? Mniej więcej to, że gdy koleżanka złorzeczyła na swój droższy pewnie co najmniej czterokrotnie telefon z owocem w logo, gdy nie mogła dojrzeć treści w pełnym słońcu, ja właśnie na Honorze przeglądałem Twittera.

Oglądać można, grać można (akurat w weekend, gdy wpadł mi w ręce Honor Magic5 Lite chodziłem z synami po centrum Warszawy łapać shadow Mewtwo 😉), ale z multitaskingiem może już być różnie. To jeden z elementów, które opisywałem na początku, tych które niektórym się przydadzą, ale większość może bez nich żyć. Nie bez przyczyny wspomniałem o Pokemon Go. Gdy szliśmy na kolejny raid, wyszedłem na chwilę do ekranu domowego, by sprawdzić, jak się sprawuje aparat. Gdy po zrobieniu kilku zdjęć przełączyłem się znów na grę, ta… uruchomiła się od nowa.

Czyżby wsparty 6 GB RAM-u Snapdragon 695 nie potrafił utrzymać dwóch aktywnych aplikacji? Być może to kwestia optymalizacji, która poprawi się w kolejnych wersjach oprogramowania? Inna sprawa, że przesadnie mi to nie przeszkodziło, bo gra uruchomiła się szybko. Jeśli korzystając z telefonu nie pracujecie na kilku aplikacjach naraz, istnieje możliwość, że nawet nie zwrócicie na to uwagi. Choć na PUBG na ustawieniach wysokiej jakości raczej bym nie liczył.

Fotograficzny… atol

To ty używasz telefonu do… dzwonienia? – takie pytanie brzmi śmiesznie, ale w dzisiejszych czasach nie byłbym wcale zaskoczony, gdybym je usłyszał. Toć w latach 20. XXI wieku to wielofunkcyjne urządzenie do korzystania z internetu, komunikacji przez sieć, grania, robienia zdjęć… A właśnie, zdjęć.

Przede wszystkim wyspa z aparatami w Honor Magic5 Lite wygląda inaczej, niż przyzwyczajono nas do tej pory. Choć na pierwszy rzut oka jest wieeelka, środek wyspy to hasło „Matrix – AI Vision Camera”, a wokół pierścień z trzema obiektywami i fleszem. Bardziej atol, niż wyspa 🙂 Z przodu standardowe 16 Mpix.

64 MP, f/1.8, (szeroki), AF detekcja fazy
5 MP, f/2.2, (ultraszeroki)
2 MP, f/2.4, (makro)
przód: 16 MP, f/2.5, (szeroki)

Jak przystało na niższą półkę, główny aparat jest całkiem fajny, a pozostałe… no pozostałe są. Zdjęcia głównym aparatem wychodzą ostre, przyzwoite i soczyste, nawet w nieco ciemniejszym otoczeniu potrafią wyciągnąć szczegóły.

Selfie w słoneczku też dają radę, ale oglądania mnie Wam oszczędzę 🙂

Honor Magic5 Lite ma usługi Google!

Wiem, wiem – usługi Google! Honor w latach 2013-2020 był marką-córką telekomunikacyjnego giganta Huawei. Nie wspomnę, czy zniknięcie Honora z rynku miało coś wspólnego z zawirowaniami politycznymi wokół spółki-matki – i usunięcia z jej urządzeń usług Google, które dla wielu są podstawowym elementem smartfona. Tak, czy siak – przez kilka lat Honora w Polsce nie widzieliśmy. Obecnie spółkę kontrolują władze prowincji Shenzhen. Nie ma więc problemu z usługami Google, Honor jest również pod tym względem w pełni funkcjonalnym smartfonem.

Honor Magic5 Lite jest wyposażony w nakładkę Magic UI w wersji 6.1. Z tym Magic UI to wiąże się ciekawa historia, w wyjaśnienie której zaangażowałem nawet kilka osób z polskiego oddziału Honora 🙂 Otóż ja, żeby nie dostać świra przy regularnej zmianie telefonów, w każdym terminalu muszę mieć dokładnie tak samo ustawione ikony i widżety. Wrzucam więc w Honorze widżet kalendarza, usiłuję go rozszerzyć i… nie mogę. No nie. Kombinuję na wszystkie strony, wrzucam różne wersje i nic. Co się okazało? Na samym dole znajdują się tzw. „widżety uniwersalne” i jeśli chcecie skalować, to właśnie je trzeba wybrać.

Honor Magic5 Lite – czy warto?

Opisywany telefon znajdziecie oczywiście w naszym sklepie, a za takie pieniądze jakie trzeba za niego zapłacić – zdecydowanie jest to temat do rozważenia. Niezły aparat, mocna bateria (5100 mAh), usługi Google(!), niezłe aparaty, a nawet NFC, że o ekranie Amoled już nie wspomnę. Jestem sobie w stanie wyobrazić wiele osób, którym też możliwości wystarczą z nawiązką.

Honor – fajnie, że wróciliście. Będzie (jeszcze) ciekawiej.

Udostępnij: 48 godzin z Honor Magic5 Lite

Oferta

Test lampki biurkowej LED WG. Świeci, gra i ładuje indukcyjnie

12 maja 2023

Test lampki biurkowej LED WG. Świeci, gra i ładuje indukcyjnie

Ktoś może kiedyś zamarzył o połączeniu lampki, ładowarki indukcyjnej i głośnika Bluetooth w jednym urządzeniu. I to się ziściło! Na dodatek w stylu retrofuturystycznym. Urządzenie firmy Winner Group sprawdza się w każdej ze swoich ról.

Muzyki i podcastów z głośnika lub słuchawek Bluetooth słucham niemal bez przerwy, codziennie żongluję ładowarkami do swoich urządzeń, a wieczory często spędzam z książką i lampką. Myślę że nie jestem wyjątkowy w tych aktywnościach, więc produkt od Winner Group może zainteresować wiele osób. Jedynie jego design to nie do końca mój styl, niemniej jednak doceniam obiektywnie pomysł na tego typu hybrydę.

Chromowy zawrót głowy

Jakość wykonania lampki biurkowej jest na bardzo dobrym poziomie. W dużej mierze to plastik, ale imitacja chromu w połączeniu lekko kremową bielą dają wrażenie obcowania z urządzeniem z wyższej półki. Spód podstawki jest w całości pokryty materiałem, więc nie ma ryzyka, że porysujemy blat biurka czy szafki.

Po wyjęciu z pudełka lampkę należy wcisnąć w podstawkę, podłączyć do prądu (nie ma tu wbudowanej baterii) i sparować ze smartfonem, tabletem czy laptopem. Gdy połączenie Bluetooth nie jest aktywne, gałka potencjometru służy do włączania lampki i regulacji jej jasności, a gdy głośnik jest używany – sterujemy w ten sposób głośnością. By wrócić do regulacji jasności, wystarczy gałkę krótko nacisnąć.

Dużo energii

Na środku podstawki znajduje się pole do ładowania indukcyjnego, i to szybkiego, bo z mocą do 15W.

Głośnik, choć ma niewielkie rozmiary, gra dość donośnie i przyjemnie. Może nie jest wzorem, jeśli chodzi o czystość dźwięku, szczególnie przy większej głośności, ale brzmi akceptowalnie, a na pewno dużo lepiej niż głośniki wbudowane w urządzenia mobilne.

Lampka LED świeci i tyle można o niej powiedzieć, czyli wszystko jest w porządku.

Podsumowując, jeśli komuś odpowiada stylistka tego urządzenia, to powinien być z niego zadowolony. Kosztuje nieco ponad 350 zł, czyli mniej więcej tyle, ile lampka, głośnik i ładowarka tej klasy oddzielnie, więc raczej nie grozi nam w tym przypadku, że przepłacimy.

Lampka z ładowarką indukcyjną i głośnikiem Winner Group w sklepie Orange>>

Udostępnij: Test lampki biurkowej LED WG. Świeci, gra i ładuje indukcyjnie

Oferta

Biurko bez kabli – klawiatura i mysz Logitech Signature 650

1 kwietnia 2023

Biurko bez kabli – klawiatura i mysz Logitech Signature 650

Przed pandemią wszystko było proste. Choć nie, inaczej. Nie prostsze. Inne. Przychodziło się do pracy, każdy miał swoje biurko, a siedziby dużych firm – nie tylko Orange Polska – tętniły życiem. Teraz czasy się zmieniły, a pojęcia „hybryda” kojarzy się już nie tylko z Toyotą Prius.

Dziś jesteś w biurze – jutro pracujesz z domu. A skoro tak, to „Twoje” biurko jutro będzie biurkiem kogoś innego, a Ty pojutrze możesz mieć dostępne jeszcze inne miejsce. W takiej sytuacji wskazane jest, by gadżety, z których korzystasz, były „mobilne”, łatwe do przesunięcia, schowania do szuflady/szafki, czy nawet wrzucenia do plecaka. Najlepiej więc, by nie miały kabli. Tak jak dwa przydatne urządzenia Logitech Signature o prawie takiej samej nazwie. M650 i K650. Bezprzewodowe mysz i klawiatura.

K650 – idealna prosto z pudełka

Nie rozumiem, jak kiedyś mogłem pracować z klawiaturą i myszą na kablu! Człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego, a dla mnie przestawienie się na brak przewodów w tych akurat sprzętach to potężny cywilizacyjny skok. Pewnie niektórzy z Was myślą: „Przecież pracujesz na laptopie, po co Ci dodatkowa klawiatura?”. Z przynajmniej trzech powodów: ma bardziej komfortowe i zazwyczaj większe przyciski, dzięki niej można odsunąć ekran dalej od oczu (w moim wieku to już robi się istotne), no i dobra klawiatura daje dużo więcej możliwości konfiguracji, niż ta laptopowa.

Logitech Signature K650 spełnia te wszystkie cechy. Nie wymaga wolnego slotu USB, który twórcy coraz to nowszych laptopów chyba reglamentują, a gdy idziemy do domu można ją odsunąć na bok, bądź schować do szuflady. Ze schowaniem do plecaka byłoby nieco trudniej, mówimy bowiem o pełnowymiarowej klawiaturze z częścią numeryczną. O ile jednak na home office, przy znacznie mniejszej powierzchni „biurowej”, korzystam z małej K380, tak K650 okazała się prawdziwym biurowym „kombajnem”.

Przede wszystkim K650, jak każdy sprzęt Logitecha, można w najdrobniejszym szczególe skonfigurować. Myślę jednak, że większości użytkowników wystarczy domyślne mapowanie przycisków. Przewijanie, screenshoty, nawigacja między zakładkami, przełączanie klawiatury, nawet… wywoływanie menu emotikonów (!) – to wszystko jest pod ręką. Do tego dwustopniowe nóżki i miękkie przyciski o wyczuwalnym skoku (pisanie bezwzrokowe jest dla mnie na tej klawiaturze totalnie naturalne). Nie sprawdziłem tylko dwóch kwestii, którymi chwali się producent – wytrzymałości baterii, które mają wystarczyć na trzy lata, więc jeszcze „chwila” i odporności na zalanie. Podobno poradzi sobie nawet z 60 ml płynu, ale jakoś… nie miałem odwagi. Po prostu za dobrze mi się na niej pracuje.

M650 – w sam raz do pary

O ile przy korzystaniu z laptopa klawiaturę można uważać za zbytek luksusu, mysz – najlepiej dobra mysz – jest pozycją obowiązkową. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć ludzi, którym dobrze się pracuje, korzystając z gładzika, zwanego touchpadem.

Co więcej, gdy w trakcie pandemii kupowałem mysz do pracy w domu, zależało mi na jak najcichszej. Nie lubię, gdy kliknięcie przyciskiem myszy jest najgłośniejszym odgłosem w domu, tym bardziej, że wtedy akurat rodził się mój najmłodszy syn. I tak jak w domu używam opisywanej przez mnie niedawno Logitech MX Master 3S i nie wyobrażam sobie niczego lepszego, w pracy do klawiatury dołączyła mysz z tej samej serii i nieco niższej niż MX Master półki. Czy to znaczy, że jest gorzej?

Nie. Jest inaczej. Bez dodatku komfortu, ale wciąż wygodnie. Trochę jakby przesiąść się z Volkswagena Phaeton do wypasionego Passata. Niby nominalnie gorzej, ale wciąż ciężko znaleźć powód do narzekania. W odróżnieniu od MX Mastera Logitech M650 to mysz o klasycznej budowie, więc ci, którzy nie lubią „wynalazków” powinni wręcz być bardziej zadowoleni. Co ciekawe, to mysz produkowana w trzech wariantach! Mały, czy też raczej standardowy, oraz L (large), idealnie pasujący do mojej wielkiej dłoni. A gdzie trzeci? Wersję L możemy też zamówić w wariancie dla osób leworęcznych.

Poza tym to… cóż, mysz jak mysz. Cichutka, szybująca po dowolnej nawierzchni. Wreszcie mogłem się pozbyć zaszłości sprzed lat, przeszkadzającej mi na biurku podkładki. Podobnie jak przy K650, konfigurowalna, aczkolwiek siłą rzeczy możliwości jest mniej, niż z klawiaturą. Minus? Może jeden. Jeśli chcemy korzystać z niej na dwóch komputerach, do jednego podłączymy go bezpośrednio przez Bluetooth, do drugiego zaś – odbiornikiem Logi Bolt.

Logitech Signature K/M 650 – kombo w sam raz do biura

Od momentu zakupu mojej pierwszej bezprzewodowej myszy zostałem fanem sprzętów spod znaku Logi. Klawiatura i mysz z serii Logitech Signature idealnie wpasowują się w moje stanowisko. Nie ukrywam, że powrót do pełnowymiarowej klawiatury (po „kieszonkowej” K380) był dość trudny, ale funkcjonalność i wygoda korzystania z K650 sprawiły, że szybko się przyzwyczaiłem. W przypadku M650 cieszę się, że wybrałem opcję wersję L, bowiem ta dla „zwykłych” rąk byłaby dla mnie na pewno zbyt mała.

Gdybym miał znów wrócić do standardowych no-name’owych sprzętów na kablu, to bym się załam… Żartuję. Kupiłbym sobie Logitech Signature 🙂 M650 i K650 to świetne kombo dla biznesu.

O ile myszy, czy klawiatur w naszym sklepie nie znajdziecie, ale akcesoriom warto się przyjrzeć – może znajdziecie coś dla siebie?

Udostępnij: Biurko bez kabli – klawiatura i mysz Logitech Signature 650

Gaming

Pokemon Violet – czy warto zagrać?

16 stycznia 2023

Pokemon Violet – czy warto zagrać?

Pokemon Violet to kolejna odsłona znanej serii gier wideo na konsole Nintendo. Szybko stała się najlepiej sprzedającą się częścią gry. Pobiła rekordy zarówno w Wielkiej Brytanii jak i Stanach Zjednoczonych, czyli rynkach, które są wyznacznikami popularności największych tytułów. Czy duża sprzedaż łączy się z dobrą jakością? Sprawdźmy to!

Tradycji stało się zadość. Każda kolejna odsłona Pokemon zostaje wydana w dwóch wersjach. W tym przypadku Violet i Scarlet. Rutynową różnicą względem edycji są różnice pomiędzy specjalnymi stworkami. Pudełka poszczególnych odsłon są oznaczone ekskluzywnymi, legendarnymi pokemonami. Wspomniane powyżej stworki grają ważną rolę w serii, ponieważ do tej pory stanowiły punkt kulminacyjny gry. Zdobycie ich oznaczało pewnego rodzaju osiągnięcie. Tym razem jednak gracz otrzymuje legendarnego towarzysza niemalże na starcie. W zależności od edycji jest to Koraidon, lub Miraidon, czyli Pokemon z przeszłości lub z przyszłości.

Pokemon Violet, a Pokemon Scarlet

W Pokemon Violet/Scarlet zaszło wiele zmian względem poprzedników. Ogromną rolę w grze pełni fabuła i otwarty świat. Te aspekty są mocno ze sobą powiązane. Grę rozpoczynamy jako uczeń Naranja Academy tzn… Orange Academy :-), w pięknym regionie zwanym Paldeą. Paldea czerpie inspiracje garściami od półwyspu iberyjskiego. W grze możemy „usłyszeć” (choć bardziej przeczytać, o czym później), nawiązania językowe do hiszpańskiego, a także odwiedzić tereny zarówno egzotyczne, jak i bardziej „europejskie”. Jedną z najbardziej charakterystycznych cech tego regionu jest wielki „Paldeański Krater”, który znajduje się na środku mapy. To teren nie do końca zbadany, pełen niebezpieczeństw i mitycznych Pokémonów z przeszłości lub z przyszłości (w zależności od wersji). Z tamtąd pochodzi również nasz osławiony przyjaciel Miraidon lub Koraidon, którego wraz ze swoją rywalką ratujemy z opresji, częstując kanapką. Od teraz nowy przyjaciel będzie nam towarzyszył jako środek transportu aż do końca podróży. Podróży dokąd się zapytacie?

Wielkie badania Paldei

pokemon violet mapa

Jako zwykły uczeń bierzemy udział w szkolnych lekcjach, gdzie odpowiadamy na pytania nauczycieli, czy też w minigrach, które służą za formę „praktyki”. To jest jednak jedynie część gry – smaczek, który można pominąć. Najważniejszym elementem są wielkie badania Paldei, podczas których uczniowie zwiedzają region, a każdy realizuje swoje własne cele.

W poprzednich odsłonach Pokemon, rozgrywka była dość prostoliniowa. Podróżowaliśmy od lokacji do lokacji po wyznaczonych ścieżkach. Pokonywaliśmy kolejnych Gym Leaderów, by dotrzeć do Victory Road, pokonać swojego rywala, a następnie zostać mistrzem Pokemon. Im więcej „bossów” pokonaliśmy, tym mocniejsze stworki byliśmy w stanie złapać. Ten element jest również dostępny w Violet/Scarlet, ale to nie jedyne co ma nam do zaoferowania gra. Przed podjęciem walki z poszczególnymi „bossami” musimy przejść test i udowodnić, czy jesteśmy godni przystąpienia do pojedynku.

Oprócz Victory Road, gracz ma za zadanie pokonanie „Team Star”, czyli antagonistów z ubiegłorocznej odsłony. Ci, tak jak Team Leaderzy, charakteryzują się własnymi specjalizacjami. Gracz, by ich pokonać, musi wcześniej przygotować się na konkretny typ pokemona.

Kolejnym aspektem, na którym należy się skupić by ukończyć grę jest „Path of Legends”. Wraz z naszym przyjacielem Arvenem, walczymy z gigantycznymi pokemonami tytanami, które urosły do niewyobrażalnych rozmiarów przez zjadanie mistycznych ziół. Po ich pokonaniu, zbieramy składniki, a Arven przygotowuje pyszną kanapkę, która smakuje nie tylko naszej postaci, ale również legendarnemu towarzyszowi. Po jej zjedzeniu Miraidon/Koraidon odzyskuje siły, a co za tym idzie z większą łatwością jesteśmy w stanie przemieszczać się po Paldei. To właśnie, dzięki temu elementowi fabuły, Miraidon/Koraidon jest w stanie przemieszczać się szybciej, skakać wyżej, pływać, wspinać się po skałach, pływać, czy nawet latać.

Co łączy powyższe linie fabularne? Po pierwsze, sfinalizowanie ich wszystkich zapewni ukończenie kampanii. Po drugie, historia jest niezwykle wciągająca, ale dopiero w połowie gry. Zanim dotrzemy do intrygujących elementów, musimy przebrnąć się przez masę tekstu. Niestety bowiem, w trzeciej dekadzie XXI wieku, studio Game Freak nadal nie korzysta z podkładów głosowych…

Inne atrakcje dostępne na mapie

Nowością w Pokemonach jest „Terestalizacja” pokemona, czyli albo wzmocnienie jego konkretnego typu, albo totalna zmiana na potrzeby walki. To dynamizuje rozgrywkę, ale wizualnie jest mnie spektakularne niż „Gigantamax”, czy „Mega ewolucja” z poprzednich odsłon. Wzmocnione Pokemony możemy odnaleźć na dziko, przeczesując Paldeę. Co ciekawe, oprócz wzmocnienia, zazwyczaj mają podniesiony poziom względem gracza. To stanowi dodatkowe wyzwanie.

Kolejnym dodatkiem do gry są raidy, które możemy wykonywać samodzielnie lub w towarzystwie „internetowych kompanów”. W tym przypadku naszymi przeciwnikami są również „terastalizowane” formy stworków.

Najważniejszym elementem jest jednak – jak zawsze – Pokedex. W odsłonie Violet oficjalnie znajduje się w nim 400 pozycji do uzupełnienia. To jednak nie do końca prawda, bowiem na naszej drodze stanie kilka egzotycznych odmian poszczególnych stworków, co dodatkowo wydłuży rozgrywkę.

Największe wady i zalety Pokemon Violet/Scarlet

pokemon violet 2

Zdecydowanie największą zaletą jest ogrom atrakcji. Ta gra po prostu wciąga! Zmiany wprowadzone do serii uważam za udane, mimo faktu, że od czasu do czasu pojawiają się błędy. Kluczowe elementy gry pozostają te same, a są oprawione w piękne widoki otwartego dla gracza regionu Paldea. Przy tym tytule na Nintendo Switch można się po prostu zrelaksować. Ukończenie gry zajęło mi niezwykle dużo czasu, ponieważ co chwilę rozglądałem się za nowymi atrakcjami. Na każdym kroku czekał na mnie nowy stworek, lub ciekawa lokacja. Ta mapa jest tak otwarta, że możecie od razu wybrać się rejony przeznaczone dla lepiej rozbudowanych postaci. Właśnie tak zrobiłem, co powiększyło nie tylko poziom trudności, ale też… frajdę z grania.

pokemon violet 7

Mówiłem, że ta gra relaksuje? Tak, ale pod jednym warunkiem. Musicie mieć dużo czasu, ponieważ poszczególne animacje, czy przeklikiwanie dialogów zajmują WIEKI. Nie wiem tylko, czy jest to kwestia japońskiego podejścia do produkcji gier komputerowych, czy raczej niedbałości Game Freak oraz sztucznego przedłużania rozgrywki.

Podsumowując – w tę odsłonę zdecydowanie warto zagrać, szczególnie, że to produkcja dla każdego. Zarówno małe dzieci, jak i duże dzieci (czytaj: ja i mi podobni 🙂 ), będą się świetnie bawić przy Pokemon Violet/Scarlet.

Swoją drogą otrzymałem tę grę jako prezent na święta. Czyżby ktoś czytał moje poradniki?

Udostępnij: Pokemon Violet – czy warto zagrać?

Oferta

Niedzielna okazja: HP ENVY

18 grudnia 2022

Niedzielna okazja: HP ENVY

Laptop w prezencie? Brzmi dobrze! Tylko dziś w niedzielnej okazji kupicie laptop HP ENVY x360 aż 912 zł taniej, bez abonamentu.

Ten model ma dotykowy ekran, niezwykle wydajny procesor, a czas pracy akumulatora to aż 15,5 godziny!

Jeśli zdecydujecie się na zakup dzisiaj, to w opcji bez abonamentu zapłacicie za niego 113,86 zł/mc w 36 ratach 0%. To daje aż 912 zł obniżki w stosunku do pierwotnej ceny.

Sprawdźcie szczegóły promocji: niedzielna okazja

Udostępnij: Niedzielna okazja: HP ENVY

Dodano do koszyka.

zamknij
informacje o cookies - Na naszej stronie stosujemy pliki cookies. Korzystanie z orange.pl bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza,
że pliki cookies będą zamieszczane w Twoim urządzeniu. dowiedz się więcej