Ciekawy zestaw gadżetów trafił mi się do dzisiejszego, 40. już odcinka mojego nieregularnika. Zastanawiałem się, czy w ogóle stworzyć odcinek w zasadzie monotematyczny, ale w sumie... czemu nie? Tym bardziej, że każde z prezentowanych poniżej słuchawek – bo to im się dziś przyglądam – są zupełnie inne, przeznaczone do (nieco) innych celów i dla innej grupy docelowej.
Bose QC45. Samolot? Jaki samolot?
Od mojego pierwszego kontaktu ze słuchawkami Bose (to zdaje się były QC25, przeszło 6 lat temu) były one dla mnie synonimem słuchawek z aktywną redukcją szumów. Nie wiem, jak Amerykanie to robią, ale założenie „kucy”, jak żartobliwie określam linię Quiet Control, przenosi nas do totalnie innego świata. Model 45 to powrót Bose do legendarnej klasyki, linii w którą niespodziewanie dwa lata temu (tuż przed pandemią, pamiętacie jeszcze te czasy?) wbiły się NC 700.
QC45 to niezmiennie przez cały czas taki sam minimalistyczny kształt, miękko otulający głowę, idealnie pasujący do uszu i na tyle lekki, by nie przeszkadzać w codziennej egzystencji. Bose nie zdecydowało się na intuicyjny, dotykowy interfejs z NC 700. Tam słuchawki obsługiwało się stukaniem w muszle i mizianiem w różnych kierunkach. Fajne to było, ale QC45 wracają do przyciskowej klasyki.
Dobra, lekkość, wygląd – a jak z jakością? Redukcja szumów – rewelacja, jak zawsze. Pamiętam jak z QC35 leciałem samolotem i po ich założeniu po prostu przestałem słyszeć silniki. Obudziłem się na lotnisku docelowym. QC45 wydają się być jeszcze lepsze, aczkolwiek w nich jeździłem tylko stołecznym metrem. Tu stukot kół faktycznie słychać, ale cichutki i raczej usypiający. Dopiero po zdjęciu słuchawek przenosimy się w czeluści piekielnej kuźni!
A dźwięk? Cóż, nie znam się na tym przesadnie, ale słuchając moją ulubioną playlistę z muzyką filmową, w QC45 zacząłem słyszeć w tle instrumenty, których tam wcześniej... nie było. Dzwonki, trójkąt, trąbki. Dziwne to było, ale fajne. Muzykę, której można słuchać z wyciszonymi zewnętrznymi „przeszkadzajkami”, odbiera się zupełnie inaczej. A jeśli potrzebujemy słyszeć odgłosy z zewnątrz – wystarczy wcisnąć jeden przycisk.
Poly Voyager 4320 UC. Jedne, by wszystkimi rządzić
Umiejętność i możliwości, by przenieść swój warsztat pracy z jednego do drugiego miejsca są w dzisiejszych czasach wyjątkowo przydatne. Jednym z elementów pracy biurowej są telekonferencje, tym bardziej w czasach trwającej już przeszło dwa lata pandemii. Dlatego jedne bezprzewodowe słuchawki, podpięte do huba trzymam w domu, zaś drugie – Poly Voyager 4320 UC – w biurze.
Staram się przyczepić do czegoś w tych słuchawkach… O, wiem! O ile przycisk wyciszenia, umieszczony na dole mikrofonu, jest w najbardziej oczywistym i ergonomicznym miejscu to już fizyczne przyciski głośności są w mojej opinii mniej wygodne, niż obracanie pierścienia na muszli w górę i w dół. Samo podłączanie jest bardzo proste – wpinamy dongle’a USB i to wszystko. Aplikacja Poly Lens pomaga w szczegółowej konfiguracji Voyagerów, ale nie jest niezbędna. Dzięki temu możemy korzystać ze słuchawek nawet w sytuacji, gdy polityki bezpieczeństwa w pracy nie pozwalają na instalację niezatwierdzonego oprogramowania.
Poly Voyager 4320 UC możemy podłączyć w jednej chwili do komputera i – przez Bluetooth – do telefonu. W warunkach biura, czy to domowego, czy tradycyjnego, to bardzo wygodne, bowiem słuchawki automatycznie podłączają się do tego urządzenia, które nadaje sygnał. 162 gramów nie czułem na głowie, a moi rozmówcy nigdy nie narzekali na jakość dźwięku. No chyba, że oddaliłem się za kilka grubych ścian, bo wtedy zaczynają gubić zasięg. Deklarowane przez producenta 50 metrów to gruba przesada, ale po dużym open space mogę chodzić bez problemu, a w biurze nawet pójść zrobić kawę w pobliskiej kuchni.
Co więcej, nie ma ryzyka, że odezwę się, gdy nie trzeba, bądź nie będę świadom tego, że mnie nie słychać. Jeśli siedzę przy komputerze, dongle USB świeci się na czerwono, gdy jestem wyciszony, bądź na niebiesko, gdy mikrofon jest otwarty. W tym pierwszym przypadku, jeśli się zapomnę i powiem do wyłączonego mikrofonu, głos poinformuje mnie, że jestem „muted”. Świetna sprawa na korporacyjne spotkania. Drobnostka, a życie ułatwia. Podobnie jak fakt, że w końcu trafiłem na biurowe słuchawki, które ładuje się przez USB-C! Inna sprawa, że nie trzeba tego robić zbyt często. W biurze podłączam je do kabla raz na 3-4 pobyty, trzymając na standby przez cały dzień pracy.
Jabra Elite 7 Pro. Coraz mniejsze, niezmiennie świetne
Małe słuchawki Jabry towarzyszą mi od lat. Przede wszystkim ze względu na rozmiar. Małe, mieszczące się w kieszeni spodni pudełeczko można wszędzie wziąć ze sobą, a po sparowaniu z telefonem słuchawki łączą się automatycznie, odbierając rozmowę (jeśli akurat ktoś do nas dzwoni).
Gdy trafiły do mnie Elite 7 Pro, odłożyłem do szuflady teoretycznie lepsze 85t. I – choć teoretycznie są z nieco niższej półki (zastępują 75t) – uradowałem się od razu, gdy włożyłem je do uszu. 85t są nieco lepsze pod względem jakości dźwięku i ANC, są koszmarnie wyprofilowane. To pierwsze dokanałowe Jabry, gdzie bez przerwy miałem obawy, że zaraz wypadną mi na ziemię. Elite 7 Pro, najlepsze słuchawki w nowej serii (obok nich znajdziemy takie z numerami 1 i 3), są wyraźnie mniejsze od 85t i w ogóle wyglądają zupełnie inaczej. To efekt skanów 62 tysięcy kanałów słuchowych, które wykazały inżynierom Jabry, iż optymalna forma dokanałowych słuchawek powinna raczej przypominać kroplę, niż okrąg. Efekt? Elite 7 Pro idealnie pasują do moich uszu, mam wrażenie, że mógłbym w nich toczyć walkę bokserską, a one nawet by nie drgnęły.
Kolejna różnica to pudełko, wyglądające jakby ciężarówka... rozjechała opakowanie którejś z poprzedniczek. Jest o ok. 1/3 niższe, a jednocześnie wyraźnie szersze. Utrudnia to nieco otwarcie pudełka i szybkie wyjęcie ważących po 5,5 grama (85t ważyły po 8g) „pchełek”. Co więcej, doczekaliśmy się w końcu (!), że chcąc użyć jedną słuchawkę z zestawu, możemy wybrać dowolną, a nie wyłącznie prawą.
ANC wielopoziomowe – jest, ale nie tak dobre jak w 85t. Muzyka? Jak na moje ucho „normika” jest ładnie, czysto i zaskakująco basowo. Aplikacja Sound+ daje sporo możliwości tuningu dźwięku, w tym dopasowanie go pod naszą indywidualną charakterystykę (w tym procesie stukamy w ikonę, gdy usłyszymy dźwięki o różnych częstotliwościach). Do tego bateria, która według producenta w słuchawkach i etui wystarczy na 30 godzin słuchania. Nie mam pojęcia, jak jest naprawdę, nigdy tego nie mierzyłem, ale od momentu, gdy naładowałem słuchawki po raz pierwszy, jeszcze nie podpinałem ich do ładowarki (etui umożliwia również ładowanie indukcyjne).
O ile pierwsze dwa opisywane modele są znakomite w swoich rolach, Jabra Elite 7 Pro nie mają sobie równych jako słuchawki codzienne. Aha, i można chodzić w nich w deszczu, albo słuchać muzyki pod prysznicem (IP 52). Cóż zrobić – pozostaję fanboję ;)
A jeśli Wy szukacie słuchawek, czy to z przewodem, czy bez; czy do słuchania, czy do grania; a także innych ciekawych akcesoriów, zajrzyjcie do naszego sklepu.
Komentarze
Ponad trzy lata temu moja żona kupiła słuchawki Bose. Obecnie innych już nie używa, a ponieważ stare już się zużyły, jakieś dwa miesiące temu kupiła kolejne.
OdpowiedzFajny mini przegląd słuchawek. Mój wybór padłby na Bose ?
OdpowiedzBose fajne, ale nie schowam ich do kieszeni 🙂 Z tych „pozabiurowych” Bose jakościowo nie do pobicia, ale wygoda powoduje, że w sytuacji, gdy nie mogę znaleźć moich Jabr, zaczynam się stresować.
Odpowiedz