Urządzenia

Co w gadżetach piszczy (40)

11 grudnia 2021

Co w gadżetach piszczy (40)

Ciekawy zestaw gadżetów trafił mi się do dzisiejszego, 40. już odcinka mojego nieregularnika. Zastanawiałem się, czy w ogóle stworzyć odcinek w zasadzie monotematyczny, ale w sumie… czemu nie? Tym bardziej, że każde z prezentowanych poniżej słuchawek – bo to im się dziś przyglądam – są zupełnie inne, przeznaczone do (nieco) innych celów i dla innej grupy docelowej.

Bose QC45. Samolot? Jaki samolot?

Od mojego pierwszego kontaktu ze słuchawkami Bose (to zdaje się były QC25, przeszło 6 lat temu) były one dla mnie synonimem słuchawek z aktywną redukcją szumów. Nie wiem, jak Amerykanie to robią, ale założenie „kucy”, jak żartobliwie określam linię Quiet Control, przenosi nas do totalnie innego świata. Model 45 to powrót Bose do legendarnej klasyki, linii w którą niespodziewanie dwa lata temu (tuż przed pandemią, pamiętacie jeszcze te czasy?) wbiły się NC 700.

QC45 to niezmiennie przez cały czas taki sam minimalistyczny kształt, miękko otulający głowę, idealnie pasujący do uszu i na tyle lekki, by nie przeszkadzać w codziennej egzystencji. Bose nie zdecydowało się na intuicyjny, dotykowy interfejs z NC 700. Tam słuchawki obsługiwało się stukaniem w muszle i mizianiem w różnych kierunkach. Fajne to było, ale QC45 wracają do przyciskowej klasyki.

Dobra, lekkość, wygląd – a jak z jakością? Redukcja szumów – rewelacja, jak zawsze. Pamiętam jak z QC35 leciałem samolotem i po ich założeniu po prostu przestałem słyszeć silniki. Obudziłem się na lotnisku docelowym. QC45 wydają się być jeszcze lepsze, aczkolwiek w nich jeździłem tylko stołecznym metrem. Tu stukot kół faktycznie słychać, ale cichutki i raczej usypiający. Dopiero po zdjęciu słuchawek przenosimy się w czeluści piekielnej kuźni!

A dźwięk? Cóż, nie znam się na tym przesadnie, ale słuchając moją ulubioną playlistę z muzyką filmową, w QC45 zacząłem słyszeć w tle instrumenty, których tam wcześniej… nie było. Dzwonki, trójkąt, trąbki. Dziwne to było, ale fajne. Muzykę, której można słuchać z wyciszonymi zewnętrznymi „przeszkadzajkami”, odbiera się zupełnie inaczej. A jeśli potrzebujemy słyszeć odgłosy z zewnątrz – wystarczy wcisnąć jeden przycisk.

Poly Voyager 4320 UC. Jedne, by wszystkimi rządzić

Umiejętność i możliwości, by przenieść swój warsztat pracy z jednego do drugiego miejsca są w dzisiejszych czasach wyjątkowo przydatne. Jednym z elementów pracy biurowej są telekonferencje, tym bardziej w czasach trwającej już przeszło dwa lata pandemii. Dlatego jedne bezprzewodowe słuchawki, podpięte do huba trzymam w domu, zaś drugie – Poly Voyager 4320 UC – w biurze.

Staram się przyczepić do czegoś w tych słuchawkach… O, wiem! O ile przycisk wyciszenia, umieszczony na dole mikrofonu, jest w najbardziej oczywistym i ergonomicznym miejscu to już fizyczne przyciski głośności są w mojej opinii mniej wygodne, niż obracanie pierścienia na muszli w górę i w dół. Samo podłączanie jest bardzo proste – wpinamy dongle’a USB i to wszystko. Aplikacja Poly Lens pomaga w szczegółowej konfiguracji Voyagerów, ale nie jest niezbędna. Dzięki temu możemy korzystać ze słuchawek nawet w sytuacji, gdy polityki bezpieczeństwa w pracy nie pozwalają na instalację niezatwierdzonego oprogramowania.

Poly Voyager 4320 UC możemy podłączyć w jednej chwili do komputera i – przez Bluetooth – do telefonu. W warunkach biura, czy to domowego, czy tradycyjnego, to bardzo wygodne, bowiem słuchawki automatycznie podłączają się do tego urządzenia, które nadaje sygnał. 162 gramów nie czułem na głowie, a moi rozmówcy nigdy nie narzekali na jakość dźwięku. No chyba, że oddaliłem się za kilka grubych ścian, bo wtedy zaczynają gubić zasięg. Deklarowane przez producenta 50 metrów to gruba przesada, ale po dużym open space mogę chodzić bez problemu, a w biurze nawet pójść zrobić kawę w pobliskiej kuchni.

Co więcej, nie ma ryzyka, że odezwę się, gdy nie trzeba, bądź nie będę świadom tego, że mnie nie słychać. Jeśli siedzę przy komputerze, dongle USB świeci się na czerwono, gdy jestem wyciszony, bądź na niebiesko, gdy mikrofon jest otwarty. W tym pierwszym przypadku, jeśli się zapomnę i powiem do wyłączonego mikrofonu, głos poinformuje mnie, że jestem „muted”. Świetna sprawa na korporacyjne spotkania. Drobnostka, a życie ułatwia. Podobnie jak fakt, że w końcu trafiłem na biurowe słuchawki, które ładuje się przez USB-C! Inna sprawa, że nie trzeba tego robić zbyt często. W biurze podłączam je do kabla raz na 3-4 pobyty, trzymając na standby przez cały dzień pracy.

Jabra Elite 7 Pro. Coraz mniejsze, niezmiennie świetne

Małe słuchawki Jabry towarzyszą mi od lat. Przede wszystkim ze względu na rozmiar. Małe, mieszczące się w kieszeni spodni pudełeczko można wszędzie wziąć ze sobą, a po sparowaniu z telefonem słuchawki łączą się automatycznie, odbierając rozmowę (jeśli akurat ktoś do nas dzwoni).

Gdy trafiły do mnie Elite 7 Pro, odłożyłem do szuflady teoretycznie lepsze 85t. I – choć teoretycznie są z nieco niższej półki (zastępują 75t) – uradowałem się od razu, gdy włożyłem je do uszu. 85t są nieco lepsze pod względem jakości dźwięku i ANC, są koszmarnie wyprofilowane. To pierwsze dokanałowe Jabry, gdzie bez przerwy miałem obawy, że zaraz wypadną mi na ziemię. Elite 7 Pro, najlepsze słuchawki w nowej serii (obok nich znajdziemy takie z numerami 1 i 3), są wyraźnie mniejsze od 85t i w ogóle wyglądają zupełnie inaczej. To efekt skanów 62 tysięcy kanałów słuchowych, które wykazały inżynierom Jabry, iż optymalna forma dokanałowych słuchawek powinna raczej przypominać kroplę, niż okrąg. Efekt? Elite 7 Pro idealnie pasują do moich uszu, mam wrażenie, że mógłbym w nich toczyć walkę bokserską, a one nawet by nie drgnęły.

Kolejna różnica to pudełko, wyglądające jakby ciężarówka… rozjechała opakowanie którejś z poprzedniczek. Jest o ok. 1/3 niższe, a jednocześnie wyraźnie szersze. Utrudnia to nieco otwarcie pudełka i szybkie wyjęcie ważących po 5,5 grama (85t ważyły po 8g) „pchełek”. Co więcej, doczekaliśmy się w końcu (!), że chcąc użyć jedną słuchawkę z zestawu, możemy wybrać dowolną, a nie wyłącznie prawą.

ANC wielopoziomowe – jest, ale nie tak dobre jak w 85t. Muzyka? Jak na moje ucho „normika” jest ładnie, czysto i zaskakująco basowo. Aplikacja Sound+ daje sporo możliwości tuningu dźwięku, w tym dopasowanie go pod naszą indywidualną charakterystykę (w tym procesie stukamy w ikonę, gdy usłyszymy dźwięki o różnych częstotliwościach). Do tego bateria, która według producenta w słuchawkach i etui wystarczy na 30 godzin słuchania. Nie mam pojęcia, jak jest naprawdę, nigdy tego nie mierzyłem, ale od momentu, gdy naładowałem słuchawki po raz pierwszy, jeszcze nie podpinałem ich do ładowarki (etui umożliwia również ładowanie indukcyjne).

O ile pierwsze dwa opisywane modele są znakomite w swoich rolach, Jabra Elite 7 Pro nie mają sobie równych jako słuchawki codzienne. Aha, i można chodzić w nich w deszczu, albo słuchać muzyki pod prysznicem (IP 52). Cóż zrobić – pozostaję fanboję 😉

A jeśli Wy szukacie słuchawek, czy to z przewodem, czy bez; czy do słuchania, czy do grania; a także innych ciekawych akcesoriów, zajrzyjcie do naszego sklepu.

Udostępnij: Co w gadżetach piszczy (40)

Urządzenia

Który soundbar do domu? Bose 700 kontra Denon DHT-S516H

8 sierpnia 2020

Który soundbar do domu? Bose 700 kontra Denon DHT-S516H

Weekend, więc pora na coś nieco luźniejszego. Tym razem gadżety dwa, a nie trzy, na dodatek tego samego rodzaju, więc tekst będzie w formie „Starcia Tytanów”. Ostatnio w ten sposób pisałem o słuchawkach. Dziś też o dźwięku, ale w nieco inny sposób. Przed Wami – soundbary.

Po co komu soundbar?

Też się kiedyś nad tym zastanawiałem. Szybko doszedłem jednak do wniosku, że to taki przypadek, w którym nie wiemy, jak coś jest fajne, póki choć raz tego nie spróbujemy. Soundbar, czyli płaska listwa z głośnikami na – mniej więcej – szerokość telewizora ma poprawić to, jak odbieramy warstwę dźwiękową tego, co oglądamy. No i subwoofer, odpowiedzialny wyłącznie za basy, jak dla mnie nieodłączny element takiego zestawu. Powiecie: „przecież to tylko basy, poza nimi jest mnóstwo dźwięków!”. Dla mnie – jeśli już decyduję się na taki zestaw – basy są jak… np. przyprawy. Rosół bez przypraw da się zjeść, nawet nas nasyci. Ale smak poznamy dopiero dodając odrobinę dodatków, prawda?

Pisałem, że zastanawiałem się, po co mi soundbar? Wystarczyło 15 minut – trochę spędzone na Netflixowym serialu „Dark”, z mroczną, muzyką Bena Frosta (co ciekawe, wykonywaną przez orkiestrę Sinfonietta Cracovia) i trochę na Spotify, z monumentalnym „Honor” Hansa Zimmera ze ścieżki dźwiękowej serialu „Pacyfik” i jakimś kawałkiem Nightwisha. Wiecie co? Nie wyobrażam sobie już korzystania z telewizora bez soundbara.

Zestaw, który wycisnął łzy. Bose Soundbar 700 + Acoustimass 300

Soundbar Bose 700

Jaki pierwszy trafił do mnie zestaw z soundbarem Bose 700 i subwooferem Acoustimass 300. O technikaliach Bose 700 możecie przeczytać tutaj, nie ma więc sensu, bym te informacje kopiował. Poza tym nie czuję się kompetentny, by oceniać szczegółową specyfikację, nie znam się na tym. Piszę dla Was tylko o tym, jak odbieram testowane sprzęty z punktu widzenia zwykłego klienta. A ten był taki, że usłyszawszy pierwsze tony „Honor” stanąłem jak wryty, szczęka mi opadła, a w kąciku oka pojawiła się łza wzruszenia. Możecie się śmiać, jakoś to przeżyję 🙂

W moim dość sporym salonie usłyszałem dźwięk, jakiego nie byłbym sobie w stanie wyobrazić.

Poczułem się jakby cały mnie otulał, okrążał i wciągał w zupełnie inny świat. Kurczę, nie mam słuchu muzycznego, nigdy nie słyszałem na żywo jak gra orkiestra symfoniczna, nie odróżniłbym pewnie dźwięku skrzypiec od kontrabasu, ale wtedy, w tamtym momencie, NIKT nie oderwałby mnie od słuchania tego utworu… Później najlepiej sprzętu używało mi się, gdy moja partnerka wychodziła z dzieckiem na spacer, a ja mogłem korzystać z możliwości 700-ki i 300-ki, hmmm… nieco bardziej. Tak, czasami podłoga się trzęsła, ale dźwięk był niezmiennie, jak na moje rozdeptane przez słonia ucho, obłędnie czysty. Sąsiedzi chyba są wyjątkowo wytrzymali, nie mają home office, albo lubią moją muzykę 😉

Co ciekawe, opisana na wstępie sytuacja zdarzyła mi się od razu po uruchomieniu świeżo podpiętego sprzętu! Dopiero potem zobaczyłem, jak ogromnymi możliwościami konfiguracji dysponuje sprzęt Bose. Technologia ADAPTIQ ma ponoć dostosować charakterystykę dźwięku do specyfiki pomieszczenia. Cały proces trwa ok. 5 minut, potrzebujemy do tego aplikacji, specjalnych „niby-słuchawek” i chodzenia z nimi po różnych miejscach pokoju, z których będziemy oglądać film, czy słuchać muzyki. Tu pewnie przydałby się słuch muzyczny, bo dla mnie i przed i po adaptacji było równie obłędnie 🙂 O ile aplikacja pomaga w dokładnym skonfigurowaniu (na początku jest wręcz niezbędna) i w uruchomieniu Spotify. Potem można o niej zapomnieć i używać dołączonego do zestawu uniwersalnego pilota. Poza soundbarem obsługiwał mój telewizor i konsolę Xbox One, wszystko było intuicyjne, nie wymagało żadnej konfiguracji.

Czy sprzęt Bose ma jakiś minus? Tak, rozmiary subwoofera i cenę. Acoustimass 300 to ogromny, przeszło 13-kilogramowy “kloc”, o rozmiarach 30,5×30,5 cm i wysokości 38 cm. Czasami ciężko go gdzieś dyskretnie schować, na szczęście z soundbarem łączy się bezprzewodowo. To więc da się przeżyć, ale cena za oba elementy, oscylująca w okolicach 7000 zł, jest już mocno niebagatelna.

Jak najlepsza filmowa muzyka. Denon DHT-S516H

Soundbar Denon DHT-S516H

Patrząc na soundbar Denona już od razu widać, że to inna kategoria. Mieści się w jednym pudełku ;), nie jest tak ogromny, nie krzyczy z daleka: „Jestem ekskluzywny!”, choć tak naprawdę… jest. Założona w 1910 w Tokio firma, funkcjonująca jako Denon od 1939 r., jako pierwsza wprowadziła na rynek domowy odtwarzacz CD (w 1982 roku) od kiedy pamiętam pozycjonuje swoje produkty w segmencie premium. To, że wydają się być nieco subtelniejsze i łatwiej wtapiają się w otoczenie, wydaje się być bardziej plusem 🙂

Gdybym miał podsumować testy DHT-S516H (soundbar roku 2019 wg. Magazynu T3) jednym słowem (takim jak „Honor” w przypadku Bose) byłoby to „Dark”. Trzeci sezon niemieckiego hitu Netflixa, który akurat binge’owałem z Denonem podpiętym do telewizora, charakteryzuje mroczna, dramatyczna ścieżka dźwiękowa. Nie wiem, jak Wy, ale dla mnie dobra muzyka w filmie/serialu to taka, której świadomie nie słyszę, a podświadomie wprowadza mnie w nastrój korelujący z wydarzeniami na ekranie. No i kurczę działało… Oj jak to działało…

Siedziałem z zaciśniętymi zębami na brzegu kanapy, szybko oddychając, gdy Jonas i Martha stawali przed kolejnymi wyzwaniami.

Dopiero potem zdałem sobie sprawę, że to właśnie muzyka tak na mnie działała. Co ciekawe, znów istotną rolę grały basy. Mimo iż subwoofer (też łączy się z belką beprzewodowo) w zestawie z Denonem wygląda jak wnuczek Acoustimassa. Przy muzyce różnicę było słychać (ale raczej w kategorii „bardzo dobrze” kontra „znakomicie”). Przy filmie Denon już zdecydowanie oddawał atmosferę tak, jak bym tego oczekiwał.

Na co dzień Denon DHT-S516H jest właśnie taki, jak najlepsza filmowa muzyka. Stoi pod telewizorem, czarnym kolorem idealnie wkomponowując się w taki sam odbiornik TV. Nie rzuca się w oczy, robi swoje na co dzień, przypominając o sobie dopiero wtedy, gdy go odłączymy i zobaczymy jak żałosne bzyczki wydaje samotny telewizor. Nie jest orkiestrą symfoniczną, fakt. Sprawia, że na powrót mam ochotę korzystać z telewizora, a nie z tabletu i moich ukochanych Jabr 75t Active, wciśniętych w uszy. Gdy trzeba – poczuję bas. Gdy oglądam futbolowe dokumenty „All or nothing”, czy „The Last Chance U” pozwoli mi poczuć atmosferę futbolowego boiska. Tak, by z jednej strony dokładnie usłyszeć to, co mówią zawodnicy, a z drugiej – wczuć się w klimat szalejących trybun.

Minusy? Chyba tylko jeden – zestaw nie dysponuje pilotem zdalnego sterowania. A ponieważ nie wyobrażam sobie pogłaśniania i ściszania soundbara… guzikiem na obudowie, początkowo musiałem w tym celu korzystać z nie do końca intuicyjnej (to takie pół minusa) aplikacji. Przeszedłem drogę przez mękę, usiłując skonfigurować pilota od mojego telewizora do obsługi soundbara, by ostatecznie go… zmienić, z tzw. „Smart Remote” na zwykłego, bazującego na podczerwieni pilota.

Który wybrać?

Dylemat wygląda poważnie, prawda? Tzn. perspektywa nieco się zmienia, gdy okazuje się, że Denon DHT-S516H kosztuje 2699 PLN, co więcej – jest dostępny w naszym sklepie i jeśli nie potrzebujecie nowego telefonu, to podpisując/przedłużając umowę z Orange możecie wziąć go na raty. Być może część z Was teraz myśli: „No jaki ma doradzić, przecież wiadomo, że ten z Orange!”.

Cóż, na pewno bardzo istotnym elementem jest czynnik ekonomiczny. Jeśli dysponowałbym tak dużymi pieniędzmi do wydania na fanaberie – wziąłbym zestaw Bose. Ale to trochę tak jak z samochodami. Pewnie fajnie jest jeździć Mercedesem, ale dobrze wyposażona Skoda Octavia też może dać dużo przyjemności. Oba testowane soundbary można podłączyć do telewizora zarówno kablem optycznym, jak i HDMI. W obu jest piękny, czysty dźwięk, sporo możliwości zmian ustawień. Można „wyciągnąć” listę dialogową tak, by aktorów było słychać wyraźniej. No i wzbogacić percepcję dźwięku mniej lub bardziej potężnymi basami. Dlatego i jeden i drugi soundbar to w mojej opinii dobrze wydane pieniądze.

Udostępnij: Który soundbar do domu? Bose 700 kontra Denon DHT-S516H

Urządzenia

Co w gadżetach piszczy (33)

6 czerwca 2020

Co w gadżetach piszczy (33)

Kolejny miesiąc samoizolacji to idealny czas nie tylko na odnalezienie odpowiedniego balansu praca-życie, ale też doskonała okazja do testowania gadżetów. Tym razem trzy sprzęty spod znaku: ciszy, wygody/efektywności pracy w domu i jednego z najlepszych na rynku stosunku ceny do jakości. Nie będę przesadnie teaserował 🙂 – to ostatnie to jeden z moich ulubionych smartfonów ostatniego półrocza.

Bose NCH 700 – Odgłosy? Jakie odgłosy?

To już prawie rok, gdy na łamach Bloga – acz w oddzielnym tekście – przetestowałem dwa ciekawe modele słuchawek z aktywnym wyciszaniem szumów. Podsumowując tamten materiał miałem wrażenie, że słyszałem (a w zasadzie… nie słyszałem) w tej materii już wszystko. Jasne – do momentu, gdy pojawił się on, na białym ko… tzn. w ręku kuriera.

Recenzje Bose Noise Cancelling Headphones 700 (NCH 700) czytałem już wcześniej. Ba – w 2016 roku pisałem nawet o modelu Quiet Comfort 35. Wiedziałem, że firma z Framingham w stanie Massachusetts jest wzorcem w segmencie słuchawek z ANC, ale…

Ale kiedy założyłem NCH 700, literalnie opadła mi szczęka. Aplikacja Bose pozwala ustawić dla tych słuchawek poziom redukcji hałasu od 1 do 10, a domyślnie jest to stopień najwyższy. Stopień, przy którym świat cichnie. Serio, totalnie cichnie. Nie ma szumu komputerów, nie słychać stukających klawiatur, otwierających się drzwi w pokoju w robocie, a koledzy, nawiązujący dłuższą i głośniejszą konwersację, wydają się być elementem – bo ja wiem, snu?

Za każdy razem, testując słuchawki z ANC, pisałem, że uwielbiam się wyłączać i nie cierpię dźwiękowego „smogu” ulicy. Spacerując po ulicy z Bose NCH 700 trzeba BARDZO uważać, dochodząc do przejść dla pieszych, bo na najwyższym stopniu naprawdę NICZEGO nie słychać. W metrze (miałem okazję testować Bose jeszcze przed czasami Covida) nie ma czegoś takiego, jak stukot kół pociągu, to wręcz surrealistyczne! Na szczęście aplikacja pozwala zdefiniować trzy poziomy, między którymi możemy się łatwo przełączać. No i – żeby nie było idealnie – w domu, na home office, gdy jednocześnie zdalne lekcje mają 3-, 5- i 8-klasista – i święty Bose nie pomoze 😉

ANC to jedno, ale Bose NCH 700 są też mega wygodne, lekkie (250g), można zapomnieć, że mamy je na uszach. To też pierwsze słuchawki, o których mogłem powiedzieć, że obsługuje się je naprawdę intuicyjnie. Wszystko dzieje się na prawej muszli. Chcemy wyłączyć muzykę, połączyć się albo rozłączyć z rozmówcą? Stukam dwa razy w przednią część. Głośniej? Smyramy palcem do góry. Ciszej? Zgadnijcie 😉 Utwór do przodu? Palec do przodu. Od początku/do tyłu? To samo z palcem. No i pełna integracja z Google Asystentem. Nie musiałem sięgać po telefon – słuchawki informowały o komunikatach, mówiły mi, kto do mnie napisał, a nawet pozwalały odpisać głosem.

Najlepsze jakie miałem. Zastanawiałem się, czy nie udawać przed kurierem, że nie ma mnie w domu 😉

Poly Studio – Wideokonferencja zamknięta w „soundbarze”

Telekonferencja… Dla niektórych codzienność pracy w korporacji, dla niektórych koszmar. Ale coś Wam powiem – w nowym świecie będzie ich jeszcze więcej. A biorąc pod uwagę, że firmy gremialnie zdają się przychylać do częstszej pracy zdalnej, przede wszystkim menedżerowie będą szukać pomysłu na coś, co pozwoli im oderwać się od kamery komputera i – choćby bezprzewodowych – słuchawek.

Kiedy zdarza mi się występować na konferencjach, lubię chodzić. Kamerzyści i oświetleniowcy mają ze mną krzyż pański, bo po prostu nie potrafię ustać na miejscu. I o ile z komputerową kamerą tak się nie da, to z Poly Studio – jak najbardziej. Pamiętam dawno temu, jeszcze w siedzibie TP S.A. na Twardej, pokój „Telepresence”. Specjalne pomieszczenie do zagranicznych wideokonferencji, dedykowana kamera, ściana monitorów… Teraz wystarczy wyjąć z pudełka sprzęt przypominający soundbar, podpiąć przez HDMI do telewizora, przez USB do komputera i… i w zasadzie to wszystko! Oczywiście, gdy zainstalujemy jeszcze odpowiedni soft, co – niestety – dyskwalifikuje komputery z Linuxem.

Poly Studio z założenia – jak sądzę – miało być sprzętem zamieniającym małe korporacyjne klitki, tzw. Huddle Rooms, w wypasione sale do wideokonferencji (tak przynajmniej prezentowano Studio na premierze w warszawskiej siedzibie Poly). Gdy pojawił się pandemiczny wirus, życie nieco zweryfikowało te plany, pozwalając na stworzenie pomieszczenia do wideo ze standardowego mieszkalnego salonu.

Technologia odcinająca szum zewnętrzny i skupiająca się na głosie/ach uczestników konferencji, śledzenie obecnych zarówno wideo, jak i audio, możliwość podłączenia do praktycznie każdego rozwiązania do rozmów grupowych, a do tego intuicyjna konfiguracja (nie trzeba instalować sterowników) i zarządzanie w chmurze. Przyczepić można się tylko do ceny, przeszło 4000 złotych, ale z drugiej strony – to i tak ułamek wartości legendarnego „tepsianego” Telepresence. I bez problemu jestem w stanie wyobrazić sobie ludzi, którym znacząco ułatwi codzienne życie w nowym, popandemicznym świecie.

Samsung S10 Lite – Nie każdy musi mieć flagowca

Przez lata, kiedy testuję niemal wszystkie smartfony w ofercie Orange Polska, strasznie się rozbestwiłem. Gdy tylko na rynku ma się pojawić jakiś nowy flagowiec, rozświetlają mi się oczy i zastanawiam się, kiedy próbka trafi do mnie. I dopiero, gdy „z braku laku” dostałem Samsunga S10 Lite, zacząłem się zastanawiać… po co komu ten pęd do flagowców?

Nie zrozumcie mnie źle, na topowe smartfony i nowe technologie zawsze znajdą się chętni, a ja z radością wezmę się za testowanie kolejnych rewolucyjnych rozwiązań. Gdyby jednak – jak pewnie 99,9% Polaków – stanął przed dylematem „na jaki smartfon na kolejne dwa lata wydać moje ciężko zarobione pieniądze”, myślałbym pewnie raczej o półce średniej. Tym bardziej, że kilka miesięcy z S10 Lite przekonało mnie, że tak naprawdę… niczego mi w tym telefonie nie brakowało, na nic nie narzekałem, a kompromisy, na które w przypadku urządzenia tańszego, trzeba iść – nie stanowiłby dla mnie problemu.

Jakie kompromisy? Dwa kluczowe, ekran i aparaty. Niby to SuperAmoled (z „nie za dużą, nie za małą” przekątną 6,7”), ale w porównaniu do serii S20 wydaje się znacznie bardziej blady i „wyprany”. Zwracałem na to uwagę jednak tylko, gdy obok leżał jakiś topowy smartfon, bo przy zwykłym użyciu to absolutnie nie przeszkadza. Główny aparat to z jednego strony matryca 48 Mpix, z drugiej jednak – światło zaledwie f/2.0. Zgoda, w nocy szału nie ma, pewnie w dzień też można by się było do czegoś przyczepić, ale… no kurczę, jeśli ktoś jest artystą i potrzebuje lepszego aparatu (nawet w telefonie) to go na niego stać. Większość taka matryca wystarczy. Nie ma też ładowania indukcyjnego, ale to też dla wielu raczej fanaberia. No i 5G, ale – cóż – LTE daje radę, można trochę poczekać.

Poza tym to po prostu zgrabny, poręczny, szybki, wydajny smartfon, z nakładką taką samą, jak w flagowcach od Koreańczyków, z ponadprzeciętną, 4,5-amperogodzinową baterią. Nawet ja nie czułem dyskomfortu, używając S10 Lite, wręcz ze względu na zgrabność i poręczność zdarzało mi się wybierać go chętniej, niż testowanego w tym samym czasie S20 Ultra.

Jakbyście szukali, gdzie go kupić, to zajrzyjcie do nas 🙂 I pamiętajcie, że teraz pierwsze trzy raty bierzemy na siebie!

Udostępnij: Co w gadżetach piszczy (33)

Urządzenia

Co w gadżetach piszczy (29)

6 lipca 2019

Co w gadżetach piszczy (29)

Wracamy z gadżetami, tęskniliście? Dziś coś na sen, na czyste mieszkanie i… w sumie sam nie wiem na co. Fajny laptop po prostu 🙂

Bose SleepBuds – Najdroższe zatyczki do spania na świecie

Wielokrotnie mówiłem, chyba nawet na blogu przy testach opaski do spania, że gdybym był jednym ze smerfów, byłby to Śpioch. Dobra, ewentualnie Maruda, ale chyba bardziej śpioch. Stąd w moje ręce (czy raczej do moich uszu) musiały prędzej czy później trafić Bose Sleepbuds. Produkt, który w zasadzie… nie powinien powstać.

Wiem, wiem – nieźle się zaczyna 🙂 No ale sami powiedzcie, czy w sytuacji, gdy robi się topowe słuchawki z aktywną redukcją szumów, ma jakiś sens robienie zatyczek… bez tej funkcji? I z możliwości puszczenia w nich jedynie preinstalowanych dźwięków? Co więcej – wycenienie ich na niemal 1200 złotych? Z czysto biznesowo punktu widzenia ciężko mi to objąć rozumem.

W kwestii używania rzecz jasna nie ma się do czego przyczepić. Same zatyczki to mikroskopijne „pchełki”, które możemy umieścić w gumkach o trzech różnych rozmiarach. Są one wyprofilowane tak, by dzięki dodatkowemu zaczepianemu o małżowinę „haczykowi” nie wypaść z uszu nawet jeśli straszliwie się wiercimy (mnie jedna wypadła raz). A co potem? Instalujemy aplikację na smartfonie, uruchamiany jeden z predefiniowanych usypiających dźwięków (ja najbardziej lubię szum wodospadu), ustawiamy godzinę pobudki i dźwięk, który łagodnie wybudzi nas ze snu… i tyle.

To działa. Naprawdę śpię dobrze, mocno, a odczyty z mojego smartwatcha pokazują, że również efektywnie. Na pewno SleepBuds znajdą swoich amatorów, ale ja w tej cenie spodziewałbym się znacznie więcej.

Roomba 696 – Czysto, markowo i dostępnie

Moja babcia – chyba nawet pisałem o tym na blogu – określała kiedyś każdy odkurzacz mianem „elektroluks”. Tak to już jest, że rozwiązania niektórych firm stają się synonimami całej kategorii sprzętów. Zmieniły się czasy, zmieniły odkurzacze, a ja – po babci? 🙂 – na robota sprzątającego mówię po prostu „Roomba”.

W większości przypadków ta marka wywołuje błagalne rozmarzone spojrzenia na okrągły kształt odkurzacza, a następnie smutne zerkanie na widniejącą pod nim cenę. Tak, topowe sprzęty iRobot Roomba to nie są tanie rzeczy, ale kto powiedział, że zawsze trzeba brać to, co najdroższe?

Roomba 696 od trzech miesięcy regularnie sprząta moje 70-metrowe mieszkanie. Dobra, gwoli dokładności to regularnie sprząta salon i kuchnię, bo w pozostałych zaułkach mogłaby się pogubić i nie wrócić do stacji dokującej. Pytanie jednak, czy koniecznie musimy mieć odkurzacz, który narysuje sobie dokładną mapę wszystkich podłóg i optymalizując trasę odkurzy je szybciej niż my? Mnie i tak w trakcie dnia nie ma w domu, raz na tydzień/dwa mogę wyczyścić ręcznie pojemnik na brudy i co 7 dni „ręcznie” przestawiać „Hipacego” (jak ochrzciłem swoją Roombę) do innych pokojów. Bo to, że zapłacimy za niego poniżej 1/3 ceny najbardziej wypasionego modelu, powoduje, że staje się znacznie bardziej dostępny. A uwierzcie mi – to naprawdę ułatwia życie.

Huawei Matebook D14 – Cichy, skromny, niepokonany?

Przyznam się Wam do czegoś. Zapomniałem już czym jest prywatny laptop… Dobra, może nie do końca, bo zdarzało mi się czasami korzystać z Chromebooka, ale żeby taki zwykły, na Windowsie? Po co, skoro do grania mam konsolę, a do internetu smartfona albo tablet?

No ale jak dają do testowania to się nie narzeka, tylko bierze 🙂 A najpopularniejszy laptop w Polsce w ostatnim roku, Matebook D14 od Huaweia, nie jest czymś, czego nie chciałoby się w ręce wziąć. Zgrabna, aluminiowa, przypominająca Macbooka (hihi, tylko z pawiem zamiast jabłka) obudowa, niecałe 1,5 kilograma nie przeszkadzające zbytnio jako dodatkowy ładunek w plecaku.

Jak to działa? Nie byłem chyba nigdy PC hardcore userem (a już na pewno nie w erze post PC), mogę więc powiedzieć, że nie ma się do czego przyczepić. Internet i praca biurowa – błysk. Gry – też bez żadnych uwag, choć faktycznie w produkcje AAA nie grałem (od tego mam konsolę). Procesor Ryzen 5 karta graficzna Radeon Vega dają radę. Ekran? Cóż, filmy czasami oglądałem od razu na ekranie komputera, bo z lenistwa nie chciało mi się podpinać kabla HDMI do monitora. Nawet jeśli przewalczyłem lenia, wolałem, gdy dźwięk odtwarzał komputer. Głośniki stereo z certyfikacją Dolby Atmos niestety przebijają mój całkiem niezły domowy telewizor.

Ciężko mi wyobrazić sobie standardowe zastosowanie, któremu Matebook D14 nie dałby rady. A kupić możecie go w naszym sklepie 🙂

Udostępnij: Co w gadżetach piszczy (29)

Urządzenia

Co w gadżetach piszczy (26)

13 czerwca 2018

Co w gadżetach piszczy (26)

Dawno nie było o gadżetach. Dzisiaj będzie więc monotematycznie, na temat: słuchawki. Gniazdo mini-jack, zwane również języczkiem u wagi 😉 Mnie akurat jego brak nie przeszkadza, ale obserwując dyskusje w mediach społecznościowych przynajmniej połowa ludzi narzeka, że nie mają gdzie podłączyć przewodowych słuchawek. Tak się składa, że przez ostatnie miesiące miałem okazję przyjrzeć dwóm rozwiązaniom, dla których nie stanowi to problemu – słuchawkom Jabra Elite 65t i Bose QC30.

Słuchawki jakie są, każdy widzi

Nie wiem, jak Wy, ale ja akceptuję słuchawki bezprzewodowe wyłącznie w postaci dousznych „pchełek”. Szanuję pomysł na Airpods od Apple, ale nie poświęciłem im nawet chwili uwagi, bowiem słuchawki bez gumek wypadają mi z uszu. Zawsze i bez wyjątku. Dlatego wspólną cechą obu testowanych przeze mnie modeli są dopasowujące się do uszu gumki. W przypadku Bose z charakterystycznymi „haczykami” jeszcze lepiej trzymającymi się małżowiny. Rzecz faktycznie pomocna, tym niemniej nie niezbędna – Jabr też nie udało mi się ani razu „wyrzucić” z uszu, mimo, że bardzo się starałem.

Benedykt Chmielowski przeszedł do historii Polski określeniem: „Koń jaki jest – każdy widzi”. W zasadzie podobnie można by rzec o słuchawkach, gdyby nie to, że oba modele z wyglądu znacznie się różnią. QC30 to dość gruby pałąk, który zakładamy na szyję i podłączone do niego kablami (wystarczająco długimi) słuchawki. 65t natomiast to po prostu dwie oddzielne „pchełki”, tak jak wspominane wyżej Airpodsy. Warto jednak zaznaczyć, że niezbędne do ich działania jest jeszcze pudełko. Małe zgrabne, które można schować w kieszeni. Przy słuchaniu na szczęście nie jest potrzebne, ale przydaje się przynajmniej co 5 godzin.

Żegnajcie szumy

Oba testowane modele to sprzęt z aktywnym wyciszaniem szumów (ANC, Active Noise Cancelling). Gdyby patrzeć tylko pod tym kątem, wygrywa Bose. Powodu łatwo się domyśleć – w Jabrze ANC realizuje elektronika umieszczona w prawej, cięższej o… pół grama słuchawce, zaś w przypadku Bose za ANC odpowiada „chomąto” zakładane na szyję. W efekcie jeśli włączymy redukcję szumów w Bose, momentalnie słychać, jak elektronika odcina nas od świata. Jabry wyciszają inaczej, mam wrażenie, że bardziej… fizjologicznie, niczym stopery, odcinając fizycznie nasze uszy od świata.

W obu słuchawkach przy użyciu aplikacji na urządzeniu mobilnym możemy regulować poziom ANC, by np. nie przegapić komunikatu o przystanku, na którym musimy wysiąść, czy trąbiącego na nas na przejściu samochodu. A zagapić się można, bowiem jakość dźwięku (przynajmniej jak na moje „normalne” ucho) jest więcej niż dobra. Na pewno spory wpływ ma na to ANC, bowiem dzięki „odcięciu od świata” nasz mózg może skupić się tylko na muzyce. Wybaczcie, że nie będę pisał o górach, dołach i innych dziwnych rzeczach. Mnie po prostu dźwięki w obu słuchawkach wydawały się naturalne, głośne, czyste i niczego im nie brakowało. Może w Bose były nieco lepsze, ale z to Jabra, dzięki technologii Bluetooth 5.0, utrzymywała jakość dźwięku przy chodzeniu po całym mieszkaniu, bez konieczności brania ze sobą telefonu.

Asystent w uchu

Jeśli chodzi o wygodę korzystania – cóż, ilu ludzi, tyle opinii. Jestem w stanie zrozumieć tych, którzy będą preferować wiszące na szyi Bose QC30 (przynajmniej się nie zgubią) dla mniej jednak w tym aspekcie lepsze okazały się Jabry 65t. Po sparowaniu z moim LG G7 Thinq (wybrałem słuchawki BT, mimo, iż telefon ma gniazdo mini jack 😉 ) nosiłem je po prostu w pudełku w kieszeni, a gdy zadzwonił telefon, miałem czas wyciągnąć je z pojemnika, włożyć do uszu, a one w międzyczasie automatycznie się włączały i ponownie łączyły z telefonem.

Oba testowane sprzęty można podłączyć na raz do dwóch urządzeń. W obu przypadkach gdy dzwonił telefon, automatycznie zatrzymywał się film, który oglądałem na tablecie i mogłem odebrać rozmowę. W ogóle mam wrażenie, że trendem staje się integrowanie ze słuchawkami asystentów głosowych, a testowane Bose i Jabra nie odstają od tego trendu. W pierwszym przypadku możemy skorzystać z natywnego asystenta telefonu (Google albo Siri), w drugim dostępna jest jeszcze Amazonowska Alexa. Skoro wspominamy o głosie – Jabra 65t może też powiedzieć nam, kto dzwoni, co jest wyjątkowo przydatne, jeśli słuchawki mamy w uszach podczas biegania, czy jazdy na rowerze. Potem wystarczy tylko nacisnąć guzik na prawej słuchawce (albo nie, zależy od rozmówcy 😉 ). Guzików oczywiście nie brakuje na obu modelach – do przełączania utworów, zmiany głośności, czy spauzowania muzyki nie potrzebujemy wyciągać telefonu.

Baterii starczy do wieczora

Właśnie, rozmowy. Muzyka, czy filmy, to jedno, ale gdy korzystamy z podpiętych do telefonu słuchawek, może się zdarzyć, że odbierzemy w nich rozmowę. Jak spodoba się to rozmówcy? Podczas moich testów ci „po drugiej stronie” delikatnie bardziej stawiali na jakość Bose QC30. To też jest w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że w tym przypadku mikrofon mamy relatywnie blisko ust, podczas, gdy cztery (!) mikrofony w Jabrach (po dwa w każdej ze słuchawek) tkwią – było nie było – w naszych uszach.

Spytacie pewnie, na ile wystarcza bateria? Dla wielu to ten aspekt jest kluczową przeszkodą w korzystaniu z bezprzewodowych słuchawek, mnie jednak nie przeszkadzał. Bose faktycznie starczały, jak opisane w instrukcji, na ok. 8-10 godzin, zaś Jabry na 5. Tu jednak mamy kruczek, związany z opisywanym przeze mnie na początku pudełkiem. Służy ono oczywiście do tego, by nie zgubić małych słuchawek, ale przede wszystkim zawiera baterię, która wystarczy na ich podwójne doładowanie. W efekcie więc 65t starczają na 15 godzin słuchania, a o doładowywaniu w tym czasie nie musimy myśleć, przy założeniu, że wyciągając z uszu chowamy je od razu do pudełka (i w nim ładujemy, gdy ogniwo już dogorywa).

Które wybrać?

Jeśli ktoś twierdzi, że nie chce korzystać ze słuchawek bezprzewodowych ze względu na jakość dźwięku – cóż, nie za bardzo wie, co mówi. Bateria? Nawet przy nieprzerwanym słuchaniu w obu przypadkach starczy do końca dnia, a podpięcie wieczorem słuchawek do ładowarki nie jest przecież żadnym problemem. Cena? No to już można dyskutować, bowiem Jabra 65t to wydatek rzędu 700 PLN, zaś Bose QC30 – niemal 1300. Które wybrać? Jakość wykonania oba sprzęty mają wzorcową, jeśli chodzi o jakość dźwięku i ANC, faktycznie nieco lepiej wypadają Bose. Pytanie, czy różnica jest na tyle duża, by kompensować niemal dwukrotną różnicę cenową? Mnie Jabra 65t ujęła miniaturyzacją i wygodą korzystania, mogę więc tylko cieszyć się, że nie jestem audiofilem 😉

Udostępnij: Co w gadżetach piszczy (26)

Dodano do koszyka.

zamknij
informacje o cookies - Na naszej stronie stosujemy pliki cookies. Korzystanie z orange.pl bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza,
że pliki cookies będą zamieszczane w Twoim urządzeniu. dowiedz się więcej