
Długo się zbierałem do kolejnego tekstu o gadżetach, ale tak to już jest z powrotem po urlopie – parę chwil zajmuje. Udało mi się jednak opanować sytuację, pora więc opisać trzy gadżety, które podczas rzeczonego urlopu mi towarzyszyły. Bez jednego nie wyobrażałbym sobie udanego długiego wyjazdu samochodowego, pozostałe zaś – cóż, o ile ciężko je nazwać niezbędnymi, to jednak znacznie ułatwiły mi życie.
Garmin nüvicam – Bezpiecznie jak w limuzynie
Kiedyś do nawigacji po drogach służył atlas samochodowy. Teraz najczęściej aplikacja na smartfonie, czasem jednak warto wziąć ze sobą dedykowane urządzenie. Szczególnie, gdy jest ono hybrydą nawigacji, rejestratora wideo i dodatkowych systemów zabezpieczeń.
Garmin Nüvicam to 6” ekran otoczony sporą ramką. Przy szybie utrzymuje je potężny uchwyt magnetyczny, a samo urządzenie czasami tylko lekko zasłania drogę. Interfejs użytkownika jest w całości po polsku, warto jednak przed wyjazdem sprawdzić, czy nie ma – darmowej – aktualizacji map. W moim przypadku była, na szczęście dzięki Światłowodowi Orange 8 gigabajtów ściągnęło się i zainstalowało w niespełna pół godziny.
Nawigacja szybko ustala trasę, informuje po polsku, nie zarzuca nas komunikatami. Przy skomplikowanych skrzyżowaniach ekran dzieli się na pół, pokazując asystenta pasa ruchu i dokładny rysunek docelowej drogi, włącznie z wiszącymi nad nią znakami. Nie sposób się pomylić. Po połączeniu z naszym telefonem urządzenie nie tylko staje się ono zestawem głośnomówiącym, ale przede wszystkim dostarcza nam uzupełniane na bieżąco informacje o ruchu, wpływające na ew. propozycję zmiany trasy. Ruszając w Europę można też ustalić oddzielnie dla każdego kraju, czy chcemy jeździć po płatnych/winietowanych drogach.
Kamera to nie tylko dobrej jakości wideorejestrator. Dodaje ona również naszemu samochodowi funkcje znane z nowoczesnych limuzyn – ostrzeżenie przez zbyt krótkim dystansem do poprzedzającego pojazdu oraz przed niekontrolowaną zmianą pasa ruchu. Minusy? Dwa drobne: we Włoszech informacje o ograniczeniach prędkości często rozmijały się z rzeczywistością, a urządzeniu kilkakrotnie zdarzyło się zamiast jednego skrętu wybrać kompletnie pokręconą trasę.
Samsung Gear 360 – Magia wspomnień po nowemu
Kiedyś fotografując każdą scenę trzeba było rozważnie wybrać, bo filmy kosztowały, a wywołując zdjęcia samemu mogliśmy z wypiekami na twarzy patrzeć jak na papierze magicznie pojawiały się obrazy. Teraz bariera wejścia w fotografię nie istnieje, każdy ma komórkę. Co będzie następnym krokiem? Fotografia 360 stopni.
Samsung Gear 360 to futurystycznie wyglądająca kula, przypominająca w mniejszej skali tę na samochodzie Google Maps. Jej elementem jest mały „kijek”, za który możemy ją trzymać, bądź rozłożyć go do formy trójnoga. Kamera współpracuje wyłącznie z telefonami Samsunga od S6 w górę i od Note 4 w górę, ale na upartego telefon nie jest niezbędny. Dostępne na malutkim wyświetlaczu obsługiwane trzema przyciskami menu pozwala wybrać, czy robimy zdjęcia, czy filmy (zwykłe, zapętlone, lub timelapse) oraz czas samowyzwalacza. Dzięki kształtowi Gear 360 i brakowi flasha (obiektyw o świetle f/2.0 zazwyczaj daje radę) nie wyglądamy jak byśmy robili zdjęcia, a ochrona w zwiedzanych zabytkach zazwyczaj nie zwróci uwagi na faceta, podnoszącego na 3 sekundy nad głowę kulę. Umieszczone po dwóch stronach kuli szerokokątne kamery zachodzą na siebie kątem widzenia, tworząc w pełni panoramiczny obraz, co oznacza, że nie musimy łapać kadru. Efekt robi wrażenie, mimo iż wyraźnie widać miejsce łączenia zdjęć. Jeśli jednak nie szukamy dziury w całym, oglądanie fotek i filmów 360 w okularach VR (ja robiłem to na prywatnym Alcatelu Idol 4S) robi wrażenie. To, że nie są idealne, paradoksalnie jest ich wielkim plusem – wielu zapomina, że świat, który oglądamy bez pośrednictwa smartfona też bywa ziarnisty. Najlepsza forma wspomnień z wakacji, jaką miałem, przy założeniu, że mamy na czym je oglądać.
Samsung Galaxy Note 7 – Równie świetny, jak pechowy
Wielbicieli szyderstw zawiodę, nie będę szedł jak baran za stadem, przede wszystkim dlatego, że po trzech tygodniach z najnowszym Note mogę o nim mówić wyłącznie dobrze. A przede wszystkim znów mam dylemat, jakiego rozmiaru telefony najbardziej mi odpowiadają. Długo miałem wrażenie, że optimum to 5, może 5,2 cala. Tymczasem 5,7” w Note 7 wcale mi nie przeszkadzało!
Zapewne dlatego, że Note 7 nie ma ramek po bokach, w efekcie robiąc wrażenie mniejszego, niż jest, a sam fakt „oplatania” telefonu ekranem robi imponujące wrażenie. Faktycznie, czasami, gdy trzymałem go w zagiętej dłoni, odbierał dotyk bocznej krawędzi, co przeszkadzało w uruchomieniu aplikacji albo zbliżeniu zdjęcia, ale życia mi to nie zniszczyło. Nic na to nie poradzę – jestem fanem wersji Edge i po 1-2 dniach tylko krawędzi używałem do wybierania ulubionych numerów, aplikacji, czy oglądania prognozy pogody.
Przez 18 dni urlopu Note 7 służył mi głównie do zdjęć, ale też do lokalnej nawigacji, chodzenia po sieci, oglądania filmów, czy grania. Ani razu nie zwolnił, nie zasugerował, że mam zbyt duże wymagania wydajnościowe, czasami tylko plecki robiły się nieco cieplejsze. Zdjęcia robił świetne. Nie znam się na kwestiach technicznych, ale chyba każdy, komu pokazywałem fotki z urlopu, pytał: „Ale ładne, czym ty je robiłeś?”. Swoje zrobił ekran – Super AMOLEDy od Samsunga w wersji QHD to wzorzec, do którego wszyscy powinni dążyć.
Note 7 to oczywiście rysik – choć nie lubię pisać odręcznie, do wycinania fragmentów screenshotów, czy zaznaczania ciekawszych elementów na ekranie się przydaje. W ustawieniach można znaleźć sporo ciekawych opcji, jak np. filtr światła niebieskiego, specjalne funkcje dla graczy, a nawet filtry… płaczu dziecka i dzwonka do drzwi, przy użyciu których telefon obudzi nas nawet, gdy go wyciszymy. Można by się przyczepić do szybko wyładowujący się baterii, ale dzięki funkcji Quick Charge w ciągu paru chwil można ją było przywrócić do formy. Szkoda, że Samsung miał tak piekielnego pecha z baterią Note 7, bowiem to absolutna czołówka światowych smartfonów.